Byłam proboszczem w dżungli

Gość Krakowski 28/2015

publikacja 09.07.2015 00:00

Krakowianka na misjach. O tym, jak Chrystus zastąpił Grześka, o kryzysie sensu i Mszach dla trędowatych z Dominiką Szkatułą, świecką misjonarką pracującą w Peru od 32 lat rozmawia ks. Ireneusz Okarmus

 W przyrodzie Amazonii można się zakochać! W przyrodzie Amazonii można się zakochać!
zdjęcia Archiwum Dominiki Szkatuły

Ks. Ireneusz Okarmus: W Polsce funkcjonuje stereotyp, że jeśli ktoś wyjeżdża na misje głosić Ewangelię, to albo jest kapłanem, albo należy do zakonu. A Ty pojechałaś do Peru i do dziś nie zostałaś zakonnicą. Przed Tobą nikt ze świeckich z diecezji nie wyjechał na misje. Jak to się stało, że jako młoda dziewczyna odkryłaś to powołanie?

Dominika Szkatuła: Chcę mocno podkreślić mój status. Jestem świecką misjonarką. Chciałabym zaznaczyć, że obok księży i zakonnic są też świeccy, którzy działają w Kościele. Powołanie misyjne rodziło się u mnie, gdy byłam jeszcze w liceum. Jako kilkunastoletnia dziewczyna brałam czynny udział w grupie oazowej w parafii na Azorach i w grupie działającej przy kaplicy, która stała się zalążkiem parafii św. Jadwigi. Śpiewałam w chórach, grałam na gitarze. W tym czasie przyszła mi do głowy myśl, że w Kościele jest dziwny podział na dwie grupy – duchownych i świeckich. I chociaż tych drugich jest więcej, niewiele mogą zrobić dla szerzenia Ewangelii. Nie dawało mi to spokoju. Wtedy bardzo dużo się modliłam. „Kłóciłam się” z Panem Bogiem, dlaczego nie mogę jechać na misje jako świecka dziewczyna w dżinsach, która chce innym przekazać prawdę o Chrystusie. Nie czułam powołania zakonnego. Wtedy zaczęłam szukać, bo podświadomie czułam, że to jest możliwe, gdyż dla Boga liczy się przede wszystkim serce człowieka gotowego do poświęceń dla Niego. Ale do odkrycia powołania misyjnego w decydującym stopniu przyczyniło się to, że... się zakochałam. Najpierw w Grześku, ale Grzesiek mi „przeszedł”. Prawie równolegle zaczęłam się fascynować Jezusem Chrystusem. On mnie po prostu uwiódł i... porwał dla siebie.

I mówisz, że to nie były jakieś egzaltacje nastolatki...

Jak mówiłam, wtedy bardzo dużo się modliłam. Miałam niezwykle mocne doświadczenie bliskości Chrystusa. Widocznie „zakwalifikowałam się” w Jego planach do tego, bym mogła podjąć pracę misjonarki.

Na misje pojechałaś nie z Krakowa, tylko z Wiednia.

W 1980 r. pojechałam turystycznie z koleżanką na dwa tygodnie do Austrii i tam już zostałam. W Wiedniu, w parafii prowadzonej przez zmartwychwstańców, prowadziłam katechezę dla dzieci z rodzin polskich. Wtedy zaczęłam poważnie myśleć o misjach. Uczestniczyłam w różnych spotkaniach na temat misji. Wówczas dowiedziałam się, że Ameryka Południowa potrzebuje misjonarzy. Dyrektor jednego z instytutów misyjnych obiecał mi sfinansowanie przelotu na ten kontynent, jeśli tylko zdobędę legalne zaproszenie od jakiegoś biskupa. Był rok 1982. O Polsce było wtedy głośno z racji wprowadzenia stanu wojennego. Na Mszę do polskiego kościoła w Wiedniu przychodziło wielu ludzi. Po jednym z nabożeństw poszliśmy do salki katechetycznej na herbatę. I tam poznałam małżeństwo Mullerów, którzy pracowali w ONZ w Wiedniu. On był przewodniczącym izby sędziowskiej w stolicy Austrii. Poprzez ich znajomych dyplomatów dostałam zaproszenie od kanadyjskiego biskupa wikariatu misyjnego (odpowiednik naszej diecezji) św. Józefa, położonego nad Amazonką, bp. Lorenza Guiborda. Od austriackiego instytutu misyjnego dostałam bilet lotniczy, ale... tylko w jedną stronę, i ubezpieczenie lekarskie. Muszę podkreślić, że wielką życzliwością otoczyli mnie wszyscy Polacy pracujący w polskiej ambasadzie w Wiedniu. Gdy dowiedzieli się, że jadę do Peru na misje, wszystko załatwili mi bez najmniejszych problemów.

Pamiętasz dzień, kiedy wylądowałaś w Peru?

Oczywiście. To było 1 grudnia 1982 roku. Wtedy dotarłam do Limy, stolicy Peru. Z tym, że po drodze byłam jeszcze kilka dni w Rzymie. Wtedy uczestniczyłam w audiencji środowej u Jana Pawła II. Do dziś pamiętam rozmowę z nim. Powiedziałam mu, że jadę na misje. Nie zdziwił się. Na koniec pobłogosławił mi krzyż misyjny i powiedział: „No to jedź”.

Ale udając się do Peru, nie znałaś języka hiszpańskiego. Nie było w tym odrobiny szaleństwa?

Wiedziałam, że zanim udam się na placówkę misyjną w dżungli, będę się uczyła języka hiszpańskiego na katolickim uniwersytecie w Limie. Kurs załatwił mi biskup. Gdy wyjeżdżałam, miałam 24 lata. Wszyscy odradzali mi wyjazd, a ja byłam pewna, że Chrystus właśnie tego chce ode mnie. Do końca chyba nikt nie umie powiedzieć, jak to jest, gdy do ciebie mówi Bóg, ale wiesz, że On tego chce. Nasze plany się spotkały.

Długo trwał kurs językowy? Kiedy przyjechałaś na swoją pierwszą placówkę misyjną?

Języka hiszpańskiego uczyłam się 4 miesiące. Po tym czasie umiałam mówić na tyle, by porozumiewać się bez problemu. Choć trzeba wiedzieć, że język ludzi dżungli jest specyficzny. Wszyscy mówią po hiszpańsku, ale jest to język bardzo prosty, dużo w nim naleciałości indiańskich słówek z różnych grup etnicznych. Do Iquitos, stolicy Amazonii, przyleciałam 17 marca 1983 r. Biskup skierował mnie do pracy w Tamshiyacu, miejscowości położonej o godzinę drogi motorówką w górę Amazonki. Zostałam dołączona do tamtejszej ekipy misjonarzy. Byli w niej ksiądz proboszcz, wikariusz, świecki misjonarz i siostra zakonna – Peruwianka.

Jak długo trwał okres adaptacyjny?

Biskup prosił, abym przez rok przechodziła okres tzw. inkulturacji. Przez ten czas nie organizowałam katechez, ale nawiązywałam kontakty z rodzinami. Spotykałam się z nimi. Pomagało mi to, że umiem grać na gitarze. Szłam też z nimi do pola, zbierałam owoce z lasu. Robiłam to, co oni. Nauczyłam się wiosłować, używać maczet i poruszać po dżungli. Dzieci mnie polubiły i – co ciekawe – to one pomagały mi najbardziej w nauce języka. Bez skrępowania poprawiały moje błędy.

Co było najtrudniejsze w pierwszych latach pobytu w dżungli?

W pierwszych latach nie miałam żadnych trudności. Byłam tak zakochana w Bogu, „zachłyśnięta” dżunglą, że nie miałam powodu skarżyć się na cokolwiek. Na pewno pomagało też to, że jestem z natury optymistką i entuzjastką. Moje usposobienie bardzo mi pomogło wejść w środowisko tutejszych ludzi, gdyż oni są z natury bardzo radośni. Jednak okazało się, że i mnie może dopaść kryzys duchowy. Tego doświadczyłam na drugiej parafii, w San Pablo. Moje problemy zaczęły się w 1985 roku. Wtedy przyjechałam na wakacje do Polski. Po trzech miesiącach wracam do Peru i nagle w mojej głowie rodzą się uporczywe myśli: „Co ja tutaj robię? Po co ja tu przyjechałam, przecież sama nic nie zrobię”. Nie byłam w jakiejś depresji, ale był to kryzys poczucia sensu. Dręczyły mnie myśli, czy moje życie na misjach ma sens.

A nie pojawiło się wtedy dodatkowo pytanie, czy ma sens to, aby aż tak się poświęcać i nie zakładać rodziny, rezygnować z miłości?

Nie. Ja nie zrezygnowałam z miłości. To nie to. Ja zerwałam tylko z Grześkiem. Chrystus wypełniał moje serce całkowicie. Tu się nic nie zmieniło. On mnie odbił Grześkowi raz na zawsze. Powtarzam, to był kryzys sensu. Nie żałowałam, że jestem sama, że nie jestem żoną, że nie jestem matką. Raczej przygniotło mnie to, że widziałam, jak wielkie są potrzeby w pracy misyjnej w dżungli, a ja sama tego świata nie zmienię.

Długo to trwało? Kto Ci pomógł przezwyciężyć ten stan ducha?

Trwało to ok. 5 miesięcy. Nikomu nic nie mówiłam. Nie mogłam się na to zdobyć. Jednocześnie codziennie rano chodziłam do domu San Jose (św. Józefa), gdzie mieszkają trędowaci. W każdą sobotę była Msza dla nich, a ja głosiłam kazanie. Ksiądz proboszcz uznał, że lepiej będzie, gdy ja będę mówić, bo on miał trudności językowe. Pamiętam, jak bardzo się bałam pierwszego kazania. W leprozorium mieszka dziś 21 trędowatych. Msza w domu San Jose była otwarta także dla innych ludzi. Brałam na te Msze także dzieci i młodzież. Dla trędowatych śpiewaliśmy, robiliśmy przedstawienia, akademie. Wtedy doszło do mnie, jak wielkie jest ich cierpienie. W konfrontacji z ich problemem mój zaczął mi się wydawać taki malutki, że wreszcie zniknął. I mogę powiedzieć, że to dzięki trędowatym wyszłam na prostą.

Brak kapłanów wymusza w Peru takie rozwiązania duszpasterskie, które w naszym kręgu kulturowym są nie do pomyślenia. Wielu gorliwych katolików w Polsce chyba nie wyobraża sobie sytuacji, aby proboszczem parafii była kobieta, i to jeszcze nie zakonnica.

Po pobycie w San Pablo pracowałam w parafii Tacsha Curaray, gdzie nie ma kapłanów, więc parafią, z konieczności, zarządzają kobiety – misjonarki. Od lat niektórymi wspólnotami zarządzają siostry zakonne albo świeckie misjonarki. W Tacsha Curaray byłam „proboszczem”. Nie miałam nikogo do pomocy – ani siostry zakonnej, ani świeckiej misjonarki. Więc uformowałam sobie ekipę animatorów z ojców rodzin, którzy są odpowiedzialni za życie religijne w wioskach parafii. To było jedyne rozwiązanie. Wyjeżdżaliśmy razem na ewangelizację. Wioski są położone w dół rzeki. Cały miesiąc płynęliśmy małymi łódkami (kanoe), by dopłynąć do najdalszych osad. A z powrotem statek zabierał na pokład nasze małe kanoe. W tej placówce byłam 7 lat. Potem biskup skierował mnie do Mazan. Tam byłam 6 lat. Tworzyłam parafię od podstaw. Budowałam kościół, domy parafialne. Znowu zostałam „proboszczem”. Parafia Mazan leży 15 minut od miejscowości Indiana, gdzie jest siedziba biskupa, więc nie mieliśmy trudności z Mszą. Natomiast w wioskach działają dzielnie animatorzy, których formujemy w wikariacie od prawie 45 lat.

Na czym polega teraz Twoja praca?

Mieszkam w Iquitos. W 2005 roku biskup poprosił mnie, abym została koordynatorką duszpasterstwa diecezjalnego. Przygotowuję coroczne zebrania wszystkich misjonarzy, pracujących w naszym wikariacie. To są bardzo ważne spotkania, gdyż podczas nich podsumowujemy naszą pracę w danym roku i planujemy nowe działania. Mamy też wtedy dni formacji duchowej. To wszystko trwa od 5 do 10 dni. Moim zadaniem jest dopilnować, by to, co zostało ustalone, było wprowadzone w życie. Dlatego wizytuję wszystkie parafie. Nieraz muszę wziąć samolot, który ląduje na rzece, bo inaczej musiałabym płynąć miesiąc do jakiejś wioski. Oczywiście organizuję sobie ekipę, z którą wizytuję parafie. Tak pracuję od 11 lat. W naszym wikariacie jest 16 parafii, ale są one położone na terenie 150 tys. km kw., czyli połowy Polski. Misjonarzom trudno jest się komunikować. Poza jednym zebraniem w marcu nie widzimy się cały rok. Dlatego moja wizyta to też dostarczenie wiadomości, to zachowanie przynależności do tego samego kościoła San Jose. Wizytacja parafii zajmuje mi 7–8 miesięcy. Po powrocie robię dla biskupa pisemne sprawozdanie.

A ilu jest księży w diecezji?

W całym wikariacie, czyli naszej diecezji, jest 12 księży, licząc z biskupem. W 8 parafiach nie ma księdza. Sióstr zakonnych jest 32 oraz świeccy misjonarze. Jeśli chodzi o misjonarki świeckie, to jest kilka z Peru i w tej chwili oprócz mnie są jeszcze dwie Polki – Anna Borkowska i Beata Prosinowska z Warszawy.

Gdybyś miała raz jeszcze wybierać, układać swoje życie, to…

Wybrałabym dokładnie to  samo. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.