Największa jak dotąd, czternastoosobowa rodzina Tatiany i Konstantina Antoniuków, która do Polski uciekła przed wojną, ma kłopoty, bo nie przekroczyli bezpośrednio granicy ukraińsko-polskiej, ale jechali przez Mołdawię, Rumunię, Węgry i Słowację. W związku z tym mają status turystów, a nie uchodźców.
Ze wsi Buzov w obwodzie buczańskim uciekli pierwszego dnia wojny. Mając 12 dzieci (5 swoich oraz 7 przyjętych do rodziny z domu dziecka) Tatiana i Konstantin wiedzieli, że muszą je chronić. To była słuszna decyzja - obecnie cały obwód buczański stał się zakładnikiem Rosjan i nieustannie trwają tam ciężkie walki.
- To przedmieścia Kijowa, który wojska Putina chcą otoczyć i zdobyć, dlatego robią wszystko, by zniszczyć to, co jest wokoło. Nie da się już stamtąd wyjechać, bo droga, która była połączeniem między Kijowem a Żytomierzem, nie istnieje - tłumaczy 22-letnia Liza, najstarsza córka Tatiany i Konstantina. Jest w ciąży, a syna Mateusza urodzi w Krakowie, w drugiej połowie kwietnia. Jej mąż został w Ukrainie, by bronić kraju.
- Moje koleżanki rodzą w schronach i w piwnicach, gdzie ludzie umierają z głodu i wycieńczenia. Nie mają jedzenia, wody, prądu, dlatego nie ma z nimi kontaktu. Do naszej miejscowości pomoc nie dociera, bo nie ma jak. Gdy ludzie mimo wszystko próbują się wydostać, Rosjanie natychmiast otwierają do niech ogień - także do kobiet i dzieci - opowiada Liza. Wiadomo też, że bomba spadła na dom Antoniuków i że wybuchł pożar. Zniszczone są również pobliska szkoła oraz plac zabaw. - Po nalocie do Buzova wjechały czołgi i rosyjscy żołnierze „bawili się” strzelając do wszystkiego, co spotykali po drodze - mówi Konstantin.
Najpierw pojechali na zachód Ukrainy, gdzie schronienie znaleźli u ks. Marka Hułyka, proboszcza parafii w Zaleszczykach, ale nie mieli pomysłu, co dalej, bo w Polsce, gdzie wszyscy uciekają, nikogo nie znali. Wyjeżdżając z domu, zawierzyli jednak drogę i przyszłość Panu Bogu. Opatrznościowo do Zaleszczyk transport humanitarny zorganizowała w tym czasie Jolanta Janus, krakowska działaczka społeczna, organizatorka wielu akcji charytatywnych, zaangażowana w pomoc uchodźcom. Ks. Hułyk zapytał, czy konwój mógłby przewieźć kogoś do Polski. Niestety, sprawy się skomplikowały i ostatecznie nie udało się zabrać Antoniuków, ale pani Jolanta nie zamierzała się poddawać. - Dodawałam im otuchy aż postanowili, że do Polski jadą na własną rękę - mówi J. Janus. By nie wracać przez całą Ukrainę do granicy z Polską, ruszyli przez Mołdawię, a potem przez Rumunię, Węgry i Słowację. Podróż zajęła im 3 dni, z czego 17 godzin spędzili na granicy rumuńsko-węgierskiej. Najważniejsze było jednak to, że w Krakowie, gdzie czekała na nich pani Jola, będą bezpieczni.
Czekali też (poproszeni przez panią Jolantę) właściciel sieci hoteli Jerzy Donimirski (który na dwie doby zaprosił rodzinę do Pałacu Pugetów) i siostry urszulanki (które przez dwa dni gościły rodzinę obiadami). Potem Antoniukowie mieli zamieszkać w pensjonacie "Pocieszna woda" w Rabce. Niestety, po pierwszej nocy okazało się, że rodzina nie przekroczyła granicy, tam, gdzie powinna, czyli nie przejechała bezpośrednio z Ukrainy do Polski. W związku z tym, na mocy specustawy, która weszła w życie 14 marca, Antoniukowie nie mają na razie statusu uchodźców, tylko turystów. To z kolei oznacza, że pensjonat, ani żadne inne miejsce, nie dostanie do nich dopłaty od państwa. Skutek był taki, że właściciele „Pociesznej wody” wyprosili rodzinę. W tym momencie do akcji ponownie wkroczyła Jolanta Janus, która od chwili wyjazdy Antoniuków z Ukrainy stała się ich opiekunką. O interwencję poprosiła burmistrza Rabki, Leszka Świdra, który wynegocjował możliwość powrotu rodziny do pensjonatu, jednak Antoniukowie po tym, jak zostali potraktowani, nie chcieli z tego skorzystać. Później w pomoc włączyły się siostry urszulanki oraz rabczański zbór baptystów, a ostatecznie burmistrz zorganizował rodzinie pobyt w innym pensjonacie (który chce pozostać anonimowy), na 10 dni, czyli do 25 marca. Być może w tym czasie posłowie uchwalą nowelizację do specustawy, która pozwoli Antoniukom na legalny pobyt w Polsce. Co ważne, problem dotyczy nie tylko tej rodziny, ale także ok. 100 tys. innych Ukraińców, którzy od wybuchu wojny do Polski wjeżdżali różnymi drogami.
Póki co, Antoniukowie potrzebują wsparcia, o które prosimy także naszych Czytelników. Najważniejszy jest dom, w którym rodzina mogłaby razem żyć tak, jak dawniej, czyli prowadząc - z pomocą polskich urzędników - rodzinny dom dziecka. Poszukiwany jest więc ktoś, kto mógłby im taki dom podarować.
- Potrzebne są też dwa laptopy z dostępem do internetu lub notebooki (by Tatiana i Konstantin mogli załatwiać różne formalności a dzieci uczyć się), łóżeczko dla dziecka Lizy (które wkrótce przyjdzie na świat), inteligentne gry dla dzieci, środki czystości (mydła, szampony, pasta do zębów, itd.), pantofle a także buty ortopedyczne dla 6-letniej Liki, która cierpi na porażenie mózgowe.
Wszystkich, którzy mogliby pomóc, prosimy o kontakt z panią Jolantą Janus (tel. 571 876 610).
Całą historię rodziny opowiemy w numerze 12. "Gościa Krakowskiego" (na 27 marca).