Na terenie dawnego lotniska Rakowice-Czyżyny, gdzie działa obecnie Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie, odbyły się ćwiczenia medyczne na wypadek ratowania osób poszkodowanych w konfliktach zbrojnych.
Po raz kolejny uruchomiono Szpital Polowy Szkoły Aspirantów Państwowej Straży Pożarnej. Szpital działał już w 2016 r. w czasie Światowych Dni Młodzieży. Wtedy wszystko było jednak prostsze, bo do szpitala nie trafiali pielgrzymi z ciężkimi przypadłościami. A tymczasem sytuacja drastycznie się zmieniła. Za naszą granicą trwa wojna, napływają fale uchodźców. Póki co są to na ogół ludzie zdrowi i samodzielni, ale w każdej chwili może się zacząć napływ rannych i poszkodowanych w działaniach wojennych. Dobrze być na to przygotowanym.
Na należącym do Muzeum Lotnictwa Polskiego terenie dawnego lotniska pomiędzy Nową Hutą a Krakowem przećwiczono 8 kwietnia taką sytuację. Strażacy rozwinęli namiotowy szpital polowy. Dla celów ćwiczenia utworzono tylko kilka pomieszczeń, ale w razie czego sprzętu jest dość, żeby można było przyjąć jednocześnie 500 pacjentów. A sprzęt to nie byle jaki, nie jakieś proste narzędzia do amputacji kończyn, co głównie kojarzy się ze słowami „szpital polowy”. To m.in. kardiomonitory, respiratory, skomplikowane urządzenia do diagnostyki, cała masa prostego, ale koniecznego do wstępnego zaopatrzenia poszkodowanych drobnego sprzętu medycznego. Bo szpital polowy, taki jak ten, służyć ma przede wszystkim do wykonywania tzw. triażu, czyli wstępnej oceny stanu pacjenta, klasyfikacji poszkodowanych i wyekspediowania ich do normalnych, stacjonarnych szpitali po wstępnym ustabilizowaniu stanu. Ale jeśli ktoś wymaga działania natychmiastowego (np. wyjęcia patyka z brzucha i zatamowania możliwego krwotoku) to są też stanowiska zabiegowe, a nawet intensywna terapia.
W trakcie ćwiczeń ratownicy z mobilnej grupy zabezpieczenia medycznego Lotniczego Pogotowia Ratunkowego ustalili, co się dało na temat tożsamości i stanu człowieka z patykiem w brzuchu (była to tylko aranżacja!) po czym, oznaczonego odpowiednią opaską identyfikacyjną i kompletem dokumentów przekazali go lekarzom z oddziału zabiegowego, gdzie podano mu krew, zabezpieczono ranę i helikopterem LPR odesłano na oddział chirurgiczny szpitala na operację. W końcu patyk w brzuchu to nie byle co!
W przebiegu ćwiczenia widać było wyraźnie, że ludzie z LPR to rutyniarze, zawodowcy. Zero nerwów, procedury wykute na blachę, w każdej sytuacji wiedzieli, co robić i co będzie dalej. To samo ratownicy z karetek pogotowia. Oczywiście, łatwiej o zimną krew, kiedy wiadomo, że ranny to pozorant, a krew i rany to farba i makijaż. Chłopakom ze szkoły strażackiej, którzy pakowali na nosze płaczącą kobietę w ciąży czy drugą z oderwaną na minie nogą (nie wiem, jak to zrobiono, ale wyglądało, że nogi nie ma faktycznie!) trochę jednak ręce latały i miny mieli nietęgie.
Ale wszyscy dali radę, także nie wspomniani jeszcze lotnicy, którzy ewakuowali rannych wojskowym helikopterem Mi-8, budząc sensację w okolicy, bo tak wielkiej maszyny dawno nowohuckie lotnisko nie widziało.
Waldemar Kraska, sekretarz stanu w Ministerstwie Zdrowia, pełnomocnik rządu ds. Państwowego Ratownictwa Medycznego, przewodniczący Zespołu przy MZ do spraw pomocy medycznej dla Ukrainy, podczas konferencji na zakończenie ćwiczenia ocenił przygotowanie biorących w nim udział zespołów wysoko. - Dziękuję za dzisiejsze ćwiczenia wszystkim służbom. Konflikt wojenny za naszą wschodnią granicą zmusza do tego, byśmy takie ćwiczenia powtarzali jak najczęściej. Dzisiejsze ćwiczenia pokazały, że jesteśmy gotowi na różne zdarzenia. Jako lekarz 30 lat jeździłem w karetce pogotowia. Wiem, jakie to ważne, żeby jeden na drugiego mógł liczyć, szczególnie w tak ekstremalnych sytuacjach. Dziękuję też pozorantom. Wszyscy zdaliście dzisiejszy egzamin na szóstki - powiedział minister.