Reklama

    Nowy numer 13/2023 Archiwum

Chcę być prezydentem

Sensacją politycznego lata w Krakowie była zapowiedź odchodzącego rektora AGH o gotowości do ubiegania się o urząd włodarza miasta.

Zaskoczenie było powszechne, choć... nie do końca zrozumiałe. Bo cóż zaskakującego w tym, że ktoś, kto przez dwie kadencje kierował z sukcesem wielką uczelnią, nie odrzuca możliwości wzięcia odpowiedzialności za całe miasto? Chodziło raczej o to, że prof. Tajduś przerwał niepisany bojkot, jakim krakowskie elity objęły kandydowanie do wysokich stanowisk w samorządzie.

Drużyna marzeń

Nie zawsze tak było. Pierwsza po 1989 r. Rada Miasta Kraków stała się swoistą „drużyną marzeń”, wybraliśmy chyba faktycznie najwybitniejszych wówczas przedstawicieli różnych środowisk, którzy bez specjalnych oporów stawili się na wezwanie. Ale tylko dlatego, że uznali tamtą chwilę za przełomową. „Solidarnościowy” Komitet Obywatelski tworzył przecież rzeczywistość alternatywną wobec komunistycznej nomenklatury. Przez chwilę przestał zatem obowiązywać podział na „my” – obywatele i „oni” – władza. Szybko jednak powrócił. Z każdą kadencją coraz mniej lokalnych liderów ubiega się o mandaty, choć nie brak w Krakowie osób wybitnych, które w swojej dziedzinie osiągnęły wiele i mogą czuć się zawodowo spełnione. Mają wiedzę, klasę, doświadczenie. Wszyscy byli i są chętni, by służyć miastu, ale... poza oficjalnymi strukturami. Te zostały oddane do zagospodarowania partiom politycznym. Bez jednego wystrzału, choć przecież do polityków nie mamy ponoć za grosz zaufania. Profesor Tajduś przełamał tę złą tradycję. I chwała mu za to.

Lubimy recenzować

Angażowanie swojego czasu i autorytetu w prace samorządu traktowane jest jak inwestycja wysokiego ryzyka, grożąca zmarnowaniem i jednego, i drugiego. Problem nie jest – oczywiście – tylko krakowski, wszędzie obserwujemy wyraźną dezercję z życia politycznego szeroko rozumianych elit, a ład polityczny podtrzymuje społeczna apatia. W Krakowie trafia ona na bardzo sprzyjający klimat. Lubimy władzę (która zawsze była daleko, w Warszawie)... recenzować, stać z boku. Branie odpowiedzialności za sprawy publiczne nie jest pod Wawelem modne. Tymczasem, aby kandydować w wyborach bezpośrednich, większościowych, na urząd prezydenta miasta, wcale nie trzeba wpisywać się do PO czy PiS. Przeciwnie, większość popularnych prezydentów polskich miast nie należy do żadnej partii, a w wyborach wspierają ich własne, lokalne komitety. Tak było – i wciąż jest – z Jackiem Majchrowskim, który niezwykle skutecznie, już trzecią kadencję, gra kartą walki z upartyjnieniem samorządu. Ale prof. Majchrowski ma także inną zaletę – jest człowiekiem niezależnym finansowo. Kampania wyborcza wymaga zaś pieniędzy, ludzi, zaplecza eksperckiego.

Przełamać niemoc

Mają je (głównie pieniądze, bo z ekspertami już gorzej) właśnie duże partie. Stawić im czoła może tylko porozumienie różnych organizacji, stowarzyszeń na rzecz realizacji konkretnej wizji rozwoju miasta. Takie porozumienie byłoby w stanie zdobyć pieniądze na kampanię wyborczą. Publiczna deklaracja odchodzącego rektora nie jest – jak uważają niektórzy – ofertą dla PO czy PiS, a raczej poszukiwaniem takiego wsparcia, budowania własnego komitetu. Dobrze, że już na dwa lata przed potencjalnymi wyborami zaczynamy rozmawiać o kandydatach, za którymi stoi konkretna wizja rozwoju miasta.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy