Portret artysty niezwykłego. Przez 43 lata siedział za pulpitem II skrzypiec w orkiestrze Opery Krakowskiej. Od jesieni już go tam nie usłyszymy. Z muzyką się jednak nie rozstanie, bo przepełnia całe jego życie.
Z oddali słychać jakby modulowany głos ptaka niosący się z górskiej połoniny. To pasterska okaryna. Potem rozlega się brzęk strun gitary i wibrujący głos Jana Malika zaczyna śpiewać – „jako głos z zaświatów” – słowa pieśni „Pieta w zaroślach piekących liści”. Wzruszenie ogarnia słuchaczy...
„W gęstwinie płaczu zniewolonych skrętów/piekących liści zgorzkniałych chrzanów/Najwierniejsza Matka Syna Swego trzyma/jak pień wyschnięty, który nocą świeci/seledynową aurą tajemnicy świętej/na sukni żałobnej skropionej piołunem/czynów tego świata tonącego w cieniach/pełnych ogrodów bezowocnych roślin (…)”. Kiedy podczas wakacyjnych wędrówek któryś z czytelników „Gościa” znajdzie się gdzieś w Beskidach, może usłyszy jedną z wielu Malikowych „arii”, jak określa czasem swoje pieśni. Urodził się w 1945 r. w rodzinie znanych szopkarzy z krakowskiego Zwierzyńca, u stóp kościółka Najświętszego Salwatora. To, co robi, jest – jak to określiła jego siostra Bronisława Gumińska, historyk sztuki, zajmująca się przez wiele lat w Muzeum Narodowym ikonami – „modlitwą, wyznaniem wiary głęboko zakorzenionej w Biblii, z którą się nie rozstaje i którą przekłada na pasterską mowę: rzezaną w drewnie, ubarwioną łąkowym zielem, śpiewaną nawołującym, okarynowym dźwiękiem niosącym się to nostalgicznie, to radośnie ku Stwórcy i ku Bożej Rodzicielce pochylonej nad ludzką dolą i dolą Jana – salwatorskiego grajka”. O jego rzeźbach, rysunkach, wierszach pisano już wiele, także na łamach „Gościa”. Mniej zajmowano się jego muzyką, która jest nierozłączną częścią jego działalności artystycznej. – Muzyka przyszła do mnie od strony matki. Jej brat Konstanty Guzik był wielkim pasjonatem gry na skrzypcach. Jak opowiadała mi mama, zmarł, mając 18 lat, na zapalenie płuc, którego nabawił się, grając na festynie trzeciomajowym pod „dębem Kościuszki”, który rośnie na granicy Koniuszy i Przecławic. Zostały po nim tylko zdjęcia i opowieści, ale wydaje mi się, że to właśnie po nim odziedziczyłem zamiłowane do muzyki – mówi Jan Malik. – Pierwszy raz wziąłem do ręki skrzypce w dzieciństwie, będąc u mojej cioci, siostry tego Kostka, w Koniuszy. Z palcem w buzi słuchałem muzyki. I chciałem jeszcze, jeszcze. Zanudzałem rodzinę, żeby mi grano na skrzypcach. Potem sam dostałem na Mikołaja małe skrzypki, na których dało się już grać, a potem jeszcze, na początku lat 50. zacząłem się uczyć grać na skrzypcach. Dostałem się do szkoły muzycznej przy ul. Basztowej. Uczył mnie początkowo prof. Antoni Wroński. Potem miałem jeszcze kilku profesorów. Miałem przy tym „klezmerską” naturę, lubiłem grać nie tylko klasykę, ale i muzykę ludową, szczególnie góralską – dodaje. W dzieciństwie w jego życiu pojawiły się góry. Miał zaledwie kilka lat, gdy ze wzgórza w Koniuszy, największym wzniesieniu ziemi proszowickiej, zobaczył je po raz pierwszy. – Była burza, zapalano gromnice i obserwowaliśmy gromy. Dzieci wrzeszczały: „Góry widać, góry widać!”. Wyleciałem i oniemiałem. Widać było Beskidy (wtedy – oczywiście – jeszcze nie wiedziałem, co widziałem). Tego samego dnia zobaczyłem jeszcze Tatry. Byłem zupełnie oszołomiony tym pięknem. Ziarenko przyszłej miłości do gór już wtedy zapadło w moją duszę – wspomina. – Z tego zachwytu górami zaczęło później wyrastać w moim życiu wiele rzeczy. Mając kilkanaście lat, zdobyłem pierwszą Górską Odznakę Turystyczną, po wejściu na Stare Wierchy, Babią Górę, Turbacz. Byłem bardzo szczęśliwy. Potem przez cały rok chodziłem co dwa tygodnie na kopiec Kościuszki, spoglądałem ku górom i liczyłem, jak długo jeszcze do początku wakacji. To była wielka tęsknota. Wśród ludzi, z którymi chodził w góry, miał wielu przyjaciół. Jednym z nich był kolega ze szkoły, skrzypek Zdzisław Polonek. Ta przyjaźń przyniosła Malikowi angaż do orkiestry Opery Krakowskiej, w której grał przez 43 lata. – Zdzisiu, znany obecnie skrzypek berliński, grał wcześniej w krakowskiej orkiestrze operowej, za czasów dyrekcji Kazimierza Korda. Spotkaliśmy się kiedyś na ulicy, był to rok bodaj 1969 i powiedział mi, że jest w orkiestrze jedno miejsce wolne dla skrzypka. Nie marzyłem nawet o tym, że będę tam grał, ubrany we frak. Zaprosił mnie jednak kiedyś na próbę. Zasiadłem przy pulpicie drugich skrzypiec i... już zostałem. Pierwszym spektaklem, w którym grałem, była „Madame Butterfly” Pucciniego pod dyrekcją Korda. Nosiłem do domu nuty, żeby dobrze poznawać partię, którą mieliśmy grać. Byłem tak bardzo dumny z powodu tej pracy, że egzemplarz nut „Madame Butterfly” nosiłem pod pachą tak, aby było widać, że ja to gram – wspomina.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się