Trzydniową ewangelizację Krakowa, czyli bezprecedensowe wydarzenie w historii naszego miasta, można oceniać z dwóch, bardzo różnych, punktów widzenia.
Z jednej strony można o nim mówić w kategoriach marketingowych i statystycznych, zaś z drugiej – w kategoriach owoców duchowych. Według pierwszego kryterium, ocena tego, co działo się na stadionie Cracovii w piątek i sobotę, musi być bardzo pozytywna, zarówno wtedy, gdy weźmie się pod uwagę poziom organizacyjny imprezy, jak też wizję całości, a także ogromne zaangażowanie wielkiej liczby wolontariuszy.
Daleko trudniej jest odpowiedzieć na pytanie, czy warto było podjąć tak wielki wysiłek, by osiągnąć bliżej nieokreślone duchowe owoce. Tu sceptycy wytoczą od razu argumenty ciężkiego kalibru, mówiąc, że nie osiągnięto zamierzonego celu, bo przecież większość z tych, którzy przyszli na stadion lub w niedzielę do Bazyliki Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach, to byli ludzie ugruntowani w wierze katolickiej, miłujący Kościół, działający dla jego dobra i należący do grup formacyjnych. To może jest prawdą. Nie wolno jednak nie zauważyć, że na stadion przyszły także osoby, mówiąc ogólnie, poszukujące Boga. Sam takie spotkałem. Zatem mogło do nich coś dotrzeć z kerygmatu, który był tam głoszony. Nie to wysunąłbym jednak na pierwszy plan. Wydaje się, że najważniejszym osiągnięciem organizatorów było to, że udało się im wskazać, Kto na stadionie jest najważniejszy.
W sobotę nikt nie miał wątpliwości, że to nie biskupi ani kardynał, nie chóry ani wokaliści, nie płomienni mówcy byli najważniejsi, ale On, wkraczający na płytę stadionu. Jezus, nasz Zbawiciel, obecny w eucharystycznej postaci, przyszedł do zgromadzonych, niesiony przez kapłana w ogromnej monstrancji, niczym w lektyce. To były najważniejsze minuty sobotniej, a także – śmiem twierdzić – trzydniowej ewangelizacji. Bo wtedy można było sobie uświadomić, że nasza wiara w Jego obecność w Eucharystii decyduje o naszym życiu religijnym. Bo jeśli jesteśmy o tym przekonani, wszystko staje się proste. Nawet przełamywanie wstydu czy wewnętrznych zahamowań, niepozwalających spontanicznie okazywać religijnej radości, przychodzi z łatwością. Bo skoro to jest mój Bóg, nie mam się czego wstydzić. Mogę na Jego chwałę śpiewać, klaskać, bić brawo. Widziałem, jak wielu młodych ludzi spontanicznie dało się porwać nastojowi. Prowadzący modlitewne spotkanie kilkakrotnie przypominali, że to nie jest radość dla samej radości, ale dla Jezusa. On tu jest. To wspaniale korespondowało z hasłem umieszczonym na bilbordach: „Wszystko przemija, a ja wciąż Jestem”. Śmiem twierdzić, że od zrozumienia, co to znaczy, że Jezus Jest w naszym życiu, zależy nasza duchowość, a tym samym kształt i przyszłość Kościoła.
Na koniec nasuwa mi się jeszcze jedna uwaga. Nie wolno deprecjonować tych, którzy nie potrafią wielbić Jezusa spontanicznym zachowaniem, tylko wolą ciszę świątyni i adoracyjną modlitwę. Ważne jest zawsze spotkanie z Jezusem, żywym Bogiem. I tu odkrywany sedno nowej ewangelizacji. Niezmienny jest Jezus, nowe co najwyżej są tylko sposoby mówienia o Nim.