W ubiegłym roku z domu pomocy społecznej do jednego z krakowskich szpitali przywieziono 23-letnią dziewczynę. Lekarze mówią, że jej historia to taki mały cud.
Dziewczyna do szpitala trafiła z poważnym zapaleniem płuc. Gdy po kilku tygodniach udało się je wyleczyć, wszyscy zastanawiali się, co dalej. Jej rodzice i mąż złożyli wniosek o ponowne przyjęcie do domu opieki – mijało już pół roku od wypadku, w którym została ciężko ranna, a jej stan nadal był bardzo ciężki: miała niedowład czterokończynowy z ogromnymi przykurczami, rurkę tracheotomijną umożliwiającą jej oddychanie, a uniemożliwiającą mówienie, była żywiona pozajelitowo. Lekarze ze szpitala, w którym była po wypadku, nie dali jej szans. Powiedzieli rodzinie, że nic się nie da już zrobić, że do końca życia będzie przykuta do łóżka. – W naszym szpitalu zdecydowaliśmy, że spróbujemy ją rehabilitować. Wcześniej nikt tego nie robił, a przecież dla organizmu tak młodej osoby liczy się każdy dzień – mówi dr Agata, która zaopiekowała się młodą pacjentką.
Maria o złotym sercu
Początkowo nikt nie wiedział, czy z dziewczyną jest jakiś kontakt. Powoli zaczynały być jednak widoczne małe postępy. – Bardzo dużą przeszkodą w pionizacji były stopy: spastyczne (sztywne, z silnym napięciem mięśni), ustawione „końsko”, na których nie mogła stanąć. Sama rehabilitacja i leki nie pomagały. W takich przypadkach jedną z nowatorskich metod, lecz nierefundowanych przez NFZ, jest podanie bardzo drogich iniekcji toksyny botulinowej, która pomaga rozluźnić przykurczone mięśnie – opowiada dr Agata. Kiedy wydawało się, że lekarze znów stoją pod ścianą, dr Agata opowiedziała historię młodej pacjentki swojej przyjaciółce Marii Kaczorowskiej (znanej z tego, że ma złote serce), która akurat zjawiła się w szpitalu. Jeszcze tego samego dnia pani Maria przekazała potrzebną (niemałą) sumę pieniędzy na zakup leku. To był przełom w leczeniu dzielnej pacjentki. Potem udało się usunąć rurkę tracheotomijną i zrezygnować z żywienia pozajelitowego. Rodzina wycofała skierowanie do domu opieki. Dziewczyna wróciła do swojego domu. Dziś mówi, uśmiecha się, samodzielnie je, porusza się przy poręczach i o wysokim balkoniku. Żyje... – Ktoś powie, że to nic wielkiego przekazać pieniądze, jeśli się je ma. Ale ja wiem, że nie każdy potrafiłby przekazać taką kwotę nieznanemu człowiekowi. Marysia zrobiła to zupełnie anonimowo. I podejrzewam, że ta dziewczyna nie jest jedyną osobą, której pomogła – dodaje dr Agata. To prawda. A pani Maria – laureatka statuetki Miłosiernego Samarytanina Roku 2012 w kategorii „osoba niezwiązana ze służbą zdrowia ani żadną organizacją charytatywną, dla której motywem do czynienia miłosierdzia jest przykazanie miłości” – mówi nieśmiało: – Nie zrobiłam nic wielkiego. Każdy powinien tak postąpić...
Anna – dobry anioł
Nic wielkiego podobno nie robi też Anna Spannbauer, rehabilitantka z krakowskiego Szpitala Bonifratrów św. Jana Granego, wyróżniona w plebiscycie na Miłosiernych Roku (organizowanym przez Wolontariat św. Eliasza) w kategorii „pracowników służby zdrowia, dla których pomoc cierpiącym jest powołaniem, a nie tylko pracą zarobkową”. – Dlaczego pomagam pacjentom? Bo inni nie zawsze pomagają – mówi skromnie i dodaje, że to nie ona powinna interesować dziennikarzy, tylko historia Asi Chałupy, którą poznała na oddziale intensywnej terapii. Joasia Chałupa – śliczna, 24-letnia dziewczyna – 3 grudnia 2012 r. została wciągnięta pod pociąg. Po wypadku, gdy Asia straciła nogę i rozsypała się na milion kawałeczków, dobrym aniołem na jej życiowym zakręcie stała się właśnie Anna Spannbauer. – Po raz pierwszy przyszła do mnie, kiedy leżałam na OIOM-ie, jeszcze przed amputacją. Emanowały od niej niesamowita dobroć, energia i wiara. Była skupiona, modliła się szeptem. Nigdy nie zapomnę, jak stała pochylona nad moją stopą, tuliła ją w dłoniach i wlewała w moje serce nadzieję i ukojenie. Potem też zawsze była, np. przy zmianie opatrunku, gdy widok rany mnie przerażał. To ona postawiła mnie na „trzy nogi” – jedną moją własną i dwie kule – opowiada Joasia. To także Anna Spannbauer rozpoczęła zbiórkę pieniędzy na zakup kosztownej protezy (75 tys. zł), cały czas Asię wspiera – organizuje wyjazdy dziewczyny na spotkania z protetykami i osobami, które są w podobnej sytuacji (a takie spotkania dodają sił jak nic innego), i po prostu jest. Na taką niestandardową opiekę mogą też liczyć inni pacjenci A. Spannbauer: odwiedza ich w domach (i wspiera duchowo i finansowo), zdarza się, że pacjentom, których na to nie stać, pokrywa koszty zakupu pończoch przeciwzakrzepowych (lub koszty dojazdu do domu), odwiedza też samotne i schorowane osoby w domach pomocy społecznej. I jeszcze jedno: wszystkie pomysły na to, by „nie robić nic niezwykłego”, pani Ania czerpie z głębokiej i gorącej wiary. Ona miłosierdzie ma we krwi.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się