Istotną kwalifikacją do tego, by być politykiem, jest ambicja.
W Polsce przekłada się to na marzenia o mandacie poselskim czy fotelu ministerialnym. Tak czy inaczej, o Warszawie. Coś się jednak w tej hierarchii celów zmienia. Coraz częściej urzędujący ministrowie, nie mówiąc już o posłach, zaczynają wyżej cenić stanowisko prezydenta Krakowa niż stołeczne salony. Jarosław Gowin jeszcze w zeszłym roku wysyłał sygnały, że gdyby nie resort, którym kieruje, to chętnie wystartowałby w wyścigu po prezydenturę.
Nic dziwnego, że natychmiast po otrzymaniu dymisji swoją deklarację podtrzymał. Zaledwie kilka godzin później na publiczną debatę o Krakowie wyzwał swego byłego kolegę z rządu minister Kosiniak-Kamysz (PSL). A przecież cały czas podwaliny pod przyszłą prezydenturę stawia poseł Ireneusz Raś wraz ze stworzonym przez siebie w tym celu stowarzyszeniem „Kraków. Tak!”. Premier Tusk obu politykom daje na oficjalną nominację partyjną równe szanse. Sygnały ubiegania się o ten zaszczyt wysyła też Róża Thun, której Kraków milszy jest nawet niż Bruksela. Lepiej być pierwszym na prowincji, niż drugim w Rzymie. To dziś dewiza polityków PO. Jest tylko jeden mały problem. Ta prowincja ma już pierwszego. A Jacek Majchrowski też raczej wyżej będzie cenić kolejną (wielce prawdopodobną) reelekcję, niż ubieganie się o (niepewną) prezydenturę kraju.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się