Kontrowersje wokół billboardowych kampanii przypomniały mi słowa bp. Grzegorza Rysia, który przekonywał, że do ewangelizacji konieczne jest spotkanie "jeden na jeden".
Na początek krótkie wyjaśnienie. Jestem zwolennikiem "profesjonalizacji". Uważam, że "kościelne" nie powinno znaczyć "kiepskiej jakości", że katolickie gazety powinny być nowoczesne i na wysokim poziomie, plakaty wydarzeń powinny być dobrze zaprojektowane, a produkowane i firmowane przez kościelne instytucje filmy - przemyślane, odważne, dobrze nakręcone i zmontowane.
Kontrowersje, jakie ostatnio wywołały dwie billboardowe akcje (najpierw były plakaty "Konkubinat to grzech", teraz "Karol Wojtyła. Twój kandydat w codziennych wyborach"), pokazują jednak, że nadmierne wejście w metody "tego świata" nie kończy się najlepiej. I nie chodzi o to, jakie wrażenie jedne czy drugie plakaty robią na mnie. Chodzi o to, że dzielenie - a niewątpliwie do tego doszło - zwykle nie prowadzi do niczego dobrego.
Cała sytuacja przypomniała mi słowa bp. Rysia, który podczas jednej z "Ewangelizacji na barce" mówił, że każde takie spotkanie - z jednym głoszącym i wieloma słuchającymi - to tylko pre-ewangelizacja. Ten opis pasuje też do akcji billboardowych. Żeby dokonała się faktyczna ewangelizacja - przekonywał wtedy biskup - konieczne jest spotkanie "jeden na jeden".
Znów - nie chodzi o to, by od razu z plakatów czy spotkań w szerszym gronie rezygnować. Może jednak warto zastanowić się nad tym na marginesie dyskusji, jaką ostatnie billboardy wywołały. I może warto stanąć do takiego ewangelizacyjnego pojedynku.
Jasne, że łatwiej zrobić akcję reklamowo-ewangelizacyjną niż stanąć z kimś oko w oko i zacząć rozmawiać o Jezusie. Ale z drugiej strony o ile łatwiej minąć obojętnie billboard (albo niewybrednie skomentować go na Facebooku), niż powiedzieć komuś prosto w twarz (nie przez Internet): "Nie chce mi się z tobą gadać".
Poza tym mam wrażenie, że nawet wtedy coś z tej rozmowy zostaje, choćby świadomość, że ktoś próbował dotrzeć do mnie. Konkretnie do mnie.
Czytaj także: