Regularne awarie stacji krakowskich rowerów miejskich stały się w tym roku plagą.
Paradoksalnie większym problemem może się okazać nie to, że roweru nie da się wypożyczyć, ale to, że nie mamy jak go oddać. Przekonałem się o tym na własnej skórze i określenie "czysty Monty Python" chyba jest na miejscu.
Jakiś czas temu wypożyczyłem miejski rower i po dojechaniu do docelowej stacji okazało się, że nie mogę go oddać.
Zadzwoniłem więc pod podany na rowerowej stacji numer służący do zgłaszania takich przypadków. Według instrukcji, to pierwszy krok do skutecznego oddania roweru nawet na zepsutej stacji. Po wybraniu kilku dodatkowych cyfr zacząłem czekać na połączenie z konsultantem. Obok mnie - sądząc po minie, stojącym rowerze i nerwowych gestach - inny użytkownik czekał na to samo.
"Twoje połączenie jest szóste w kolejce. Prosimy o cierpliwość" - usłyszałem w słuchawce. Potem popłynęła z niej uspokajająca muzyka. Czekamy, chodzimy w kółko, umówione spotkanie się opóźnia, złotówki za wypożyczony rower uciekają, a do innej stacji zbyt daleko, żeby przejechanie tam poprawiło sytuację.
Mija mniej więcej minuta. "Twoje połączenie jest piąte w kolejce. Prosimy o cierpliwość". Jest dobrze, przeskakuję o kolejne miejsca.
Wreszcie upragnione: "Twoje połączenie jest pierwsze w kolejce". A po kilku sekundach, równie miłym głosem: "Przepraszamy, upłynął maksymalny czas oczekiwania. Prosimy spróbować później".
Święty by się zdenerwował. Cóż było robić. Wskoczyłem na rower, pojechałem do innej stacji, złotówki odpłynęły, a ja straciłem zaufanie do miejskich wypożyczalni.