Początki ruchu charyzmatycznego w Polsce to druga połowa lat 70. XX wieku.
Jako student AGH trafiłem do ruchu w 1983 roku, a kilka miesięcy później sam stałem się charyzmatykiem. Ci, którzy mnie wtedy znali, uznawali, że jestem szalony, nieprzewidywalny... A ja byłem zakochany w Bogu. W każdym razie przez następnych kilka lat ruch charyzmatyczny, choć trochę w drugim obiegu Kościoła, niezwykle szybko się rozwijał. Wydawało się nam, że zmienimy cały świat... Wciąż przybywało ludzi. Kryzys przyszedł jednak szybko.
Pierwszy wynikał z protestanckich inspiracji. Wielu charyzmatykom wydawało się, że Bóg mówi tylko do nich, że do nich bardziej... Wielu poczuło się natchnionymi liderami i księża byli dla nich naturalnymi konkurentami o wpływ na ludzi. Sam byłem świadkiem, jak mój kolega z duszpasterstwa akademickiego wyprowadził z Kościoła katolickiego kilkadziesiąt osób. Podstępem i z premedytacją. Oni zaś szli za nim, bo „on ich kochał bardziej”... Bardziej o nich dbał, więcej z nimi rozmawiał, był dla nich. Bardziej niż księża. Drugi etap kryzysu był już za progiem. Charyzmatycy czuli się bowiem tak dobrze ze sobą, ciągle nakręcając się kolejnymi modlitwami wstawienniczymi, że stali się „pasterzami pasącymi samych siebie”. Grupy charyzmatyczne zaczęły być miejscem pocieszenia, a nie służby. Po krótkim czasie odeszły młode osoby i pozostali ci, którym w takich grupach było dobrze. Miałem wrażenie, że ruch charyzmatyczny umrze śmiercią naturalną... cdn.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się