Patrząc na to, co się dzieje, można dojść do wniosku, że mamy teraz prawdziwą hossę.
Grupy charyzmatyczne, charyzmatyczne modlitwy uzdrowienia i uwielbienie są praktycznie naturalną częścią życia wielu parafii. Pojawiają się ogłoszenia w stylu: „Zapraszamy na Różaniec, Drogę Krzyżową i modlitwę uwielbienia”. Sam w to nie mogę uwierzyć, pamiętając, jakie kiedyś charyzmatycy mieli kłopoty w parafiach. Jednak w tym sukcesie widzę porażkę. Powielenie fundamentalnego błędu ruchu charyzmatycznego.
Otóż, samo doświadczenie Ducha jest jak zakochanie: niezwykłe, mocne, radosne i przyjemne. A kolejne modlitwy wstawiennicze dają pocieszenie. Modlitwy o uzdrowienie zapowiadają, że będzie mi lepiej. I w ten sposób charyzmatycy, zamiast postępować zgodnie z definicją, czyli służyć swoimi darami, biegają na kolejne „koktajle energetyczne w stylu duchowym”.
Mój znajomy, który niedawno doświadczył Ducha, po pierwszym oszołomieniu zaraz poczuł, że powinien pościć. Teraz żyje w Duchu i pości dwa, trzy dni w tygodniu. Czuje, że prowadzi go Duch. Zadaje sobie pytanie: „Co mam więcej dobrego zrobić?”. Ale to nie jest modne w tym odrodzonym ruchu charyzmatycznym. Modne są kolejne modlitwy i bieganie za cudami. To zresztą wciąż protestancki rys tego ruchu. Samo Pismo, sam Duch i sama wiara wystarczą... Ale charyzmaty są do służby, nie dla przyjemności.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się