6 tygodni - tyle czasu Darwina i Jacek Matuszczakowie potrzebowali, by przejść 700 km, schudnąć po 10 kg i - bez znajomości języka angielskiego - poznać kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Po co to wszystko? By modlić się o pokój i pojednanie w Afryce.
- Wszystko zaczęło się od spotkania z pewnym Rwandyjczykiem, który przeżył ludobójstwo w 1994 roku. Stanął przed nami i pokazał nam swoje blizny. Powiedział: "Idźcie do Rwandy. Tam trzeba się modlić o pokój" - wspominali pielgrzymi.
Nie trzeba było im tego powtarzać dwa razy. Po roku przygotowań wyruszyli w drogę z Ugandy do Kibeho w Rwandzie, gdzie w latach 80. XX wieku objawiała się Matka Boża. Aby nie pielgrzymować "z pustymi rękami", zorganizowali zbiórkę pieniędzy. W ciągu jednego dnia zgromadzili 12 tys. zł, które przekazali na misje prowadzone przez Zgromadzenie Sióstr od Aniołów w Rwandzie.
To nie pierwsza tak długa pielgrzymka w ich życiu. Właściwie całe ich małżeństwo jest pielgrzymką. Dotarli już razem do Rzymu, Wilna (w którym się pobrali), Santiago de Compostela. Wędrowali także po Polsce, Kubie i Gruzji. Teraz marzy im się Japonia.
Latem 2015 r. szli przez Afrykę Wschodnią, rozdając obrazki z Jezusem Miłosiernym, zapraszając na Światowe Dni Młodzieży, przekazując małym Murzynkom listy od polskich dzieci i promując polską kuchnię (placki ziemniaczane szybko zyskały duże grono fanów). Znajomi żartobliwie ostrzegali: "Nie idźcie! Zabiją was tam, zjedzą i nie przyjmą na nocleg. Jesteście biali". Jak się okazało - nie było aż tak źle.
- Uganda to... dzieci - mówią państwo Matuszczakowie. - Są wszędzie. Z ufnością wskakują na kolana, pozują do zdjęć i z daleka krzyczą: "Hi, mzungu!", czyli: "Cześć, obcy ludzie" (nie jest to określenie pogardliwe). Gdy dostaną cukierka, grzecznie dygają, przyklękają albo z radości tańczą.
Ugandyjczycy nie mają też rozeznania, czy coś jest blisko, czy daleko. - Siostry zakonne poleciły nam, byśmy poszli do miejscowości oddalonej o "zaledwie 15 km". Doszliśmy po... 3 dniach - ze śmiechem wspomina D. Matuszczak.
Rwanda to kraj tysiąca wzgórz, najlepszej herbaty świata, ale przede wszystkim... trudnej miłości. Cały jest naznaczony krwią. Wciąż żyją tam ci, którzy przetrwali ludobójstwo, i ci, którzy mordowali. Dzieci są zdecydowanie mniej ufne. Może dlatego, że dorośli straszą je, że biali jedzą najmłodszych? Gdy jednak przełamie się dzielący dystans, Rwandyjczycy pokazują, jak bardzo są sympatyczni. Często przyłączali się do wspólnego pielgrzymowania z polskim małżeństwem - nawet jeśli nieśli akurat na głowie dwa 5-litrowe kanistry z maślanką.
Pielgrzymowanie to przede wszystkim modlitwa, ale też poznawanie nowej kultury. Jacek i Darwina dowiedzieli się po drodze na przykład, że największym komplementem dla tamtejszej kobiety jest porównanie jej oczu do oczu... krowy i że, w razie wypadku na drodze, nikt nie zajmie się ich ratowaniem. Najpierw bowiem "spieszy się na pomoc" temu, co ranny przy sobie miał. Chyba że będzie udawał martwego - wtedy nikt go nie tknie, w obawie przed duchami.
Przeżyli także trzęsienie ziemi, zobaczyli, że mieszkańcy Afryki Wschodniej nie jedzą surowych warzyw, bo uważają je za niezdrowe i odkryli straszną prawdę o albinosach - w Rwandzie trzeba ich szczególnie chronić. Mogą bowiem zostać porwani i przerobieni na... amulety.
Do Kibeho pielgrzymi dotarli na święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Wzięli udział w przepięknej uroczystości. Poznali także niezwykłe, polskie franciszkanki z Lasek, które prowadzą tam dom dla niewidomych dzieci. Największą pasją ich podopiecznych jest... "wyczarowywanie" przepięknych maskotek z włóczki. Jacek i Darwina obiecali, że zorganizują w Polsce zbiórkę włóczki i im ją zawiozą, gdy tylko uda się zaoszczędzić na bilety lotnicze do Afryki. Podczas czwartkowego spotkania w siedzibie Klubu Inteligencji Katolickiej w Krakowie zgromadzili cały jej worek.
Więcej o małżeństwie pielgrzymów można przeczytać w tekście Małżeństwo to też pielgrzymka.