Obserwując przechadzające się po krakowskim Rynku Głównym grupki turystów, łatwo można dostrzec najnowsze trendy - w modzie, sztuce, turystyce i technice.
W tej ostatniej dziedzinie przodują zwłaszcza grupy z Dalekiego Wschodu. Pewnie każdy widział nie raz i nie dwa razy grupę emerytów z Japonii, obwieszonych sprzętem fotograficznym. Lustrzanki, małe i duże obiektywy, lampy błyskowe - i to w rękach prawie każdego uczestnika wycieczki.
Taki tłumek, wyglądający co najmniej jak kursanci warsztatów fotograficznych, za ciekawe i warte uwiecznienia na cyfrowej matrycy swoich aparatów mógł uznać wszystko. Sam padłem kiedyś ofiarą takiego zainteresowania podczas własnej sesji ślubnej właśnie na krakowskim Rynku. I teraz gdzieś na Dalekim Wschodzie ktoś zupełnie mi nieznany ma być może w swoim albumie moje zdjęcie w białej koszuli i pod muchą. A za jakiś czas będą się wnuki zastanawiać, na czyim to ślubie w Europie byli dziadek z babcią...
Teraz jednak profesjonalne lustrzanki w rękach turystów nie robią już takiego wrażenia. Dziś obowiązkowym gadżetem turysty jest komórka, a właściwie smartfon. Koniecznie z możliwością zrobienia "selfie", a najlepiej ze specjalnym kijem, żeby owo "selfie" miało większy zasięg.
I to rozwiązanie może niebawem zostać zastąpione nowszym trendem. Ostatnio na Rynku widziałem już nawet turystę z własnym, unoszącym się nad nim dronem. To dopiero ujęcie "z góry". A że drony coraz tańsze, wyraźnych zakazów latania, np. nad zabytkami, brak...
Jest pole do działania, ale jeśli puścić wodze fantazji, to można sobie wyobrazić i problemy, jakie zacznie stwarzać "turystyka dronowa".
Grupki z plecakami wypchanymi sprzętem fotograficznym wyglądały może nieco zabawnie, wpatrzeni w ekrany komórek może nie zauważają części rzeczy dookoła, ale jeśli nad każdym z nich leciał będzie... nieduży dronek? Jak taki rój zsynchronizować? I jak przewodnicy przekrzyczą charakterystyczne "bzzzz" dronowych śmigiełek? I czy w ogóle ktoś - skupiony na pilotowaniu drona - będzie jeszcze oglądał zabytki i słuchał przewodnika?