Gdy odchodzi z tego świata człowiek wielkiego formatu, wielkiej duchowości, to ci, którzy zostają osieroceni, mają zazwyczaj problem, w jaki sposób opisać życie zmarłego. Jak przedstawić całe bogactwo duchowe, które zostawił, aby nie przerodziło się to tylko w wyliczanie zasług i przywoływanie suchych faktów?
Najlepiej uchwycić wtedy coś, co może scharakteryzować całe życie zmarłego. Czy można w taki sposób ująć 26 lat posługi kard. Franciszka Macharskiego, gdy był pasterzem Kościoła krakowskiego, a także ostatnich 11 lat, gdy będąc już emerytowanym biskupem, w dalszym ciągu pełnił swoją posługę?
Myślę, że zmarły kardynał był duchownym, który nosił nieustannie w sercu i myślach dwie twarze Chrystusa. Jedną z obrazu "Jezu, ufam Tobie", zaś drugą z obrazu "Ecce Homo" Adama Chmielowskiego (późniejszego św. Brata Alberta).
Kard. Macharski, gdy został mianowany biskupem, metropolitą krakowskim, postanowił wpisać w herb biskupi słowa: "Jezu, ufam Tobie". A warto podkreślić, że w 1979 roku kult Bożego Miłosierdzia nie był jeszcze w Kościele katolickim tak rozpowszechniony, jak dziś. Można powiedzieć, że kard. Macharski już wtedy chciał zaznaczyć, że jest gorącym czcicielem Miłosierdzia Bożego. Odtąd jego działania jako biskupa krakowskiego były służbą Chrystusowi Miłosiernemu. Czyż w ten sposób nie można wytłumaczyć jego wielkiego zaangażowania w budowę nowych świątyń i erygowanie nowych parafii w diecezji?
Jako biskup krakowski robił wszystko, aby ludzie mieli blisko do świątyni parafialnej. Wiedział, że od tego tak wiele zależy. Bo przecież bez świątyni człowiekowi trudniej poznawać Boga, doświadczać Jego bliskości i miłosierdzia. Budowa świątyń w latach 80. XX wieku, czyli w czasach niełatwych dla Kościoła, wymagała od metropolity nie tylko dalekosiężnego spojrzenia, ale także, a może przede wszystkim, wielkiego zaufania Bożej Opatrzności. On na nią postawił. Kapłani, którzy w tych latach budowali w diecezji krakowskiej kościoły, mówią zgodnie, że otrzymywali od kard. Macharskiego wielkie wsparcie moralne. Chętnie przyjeżdżał do parafii, które budowały kościół, odprawiał Msze i zapalał ludzi do kontynuowania dzieła. Ale za szczególne dzieło życia uznawał budowę sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Od początku budowy żył nią i potrafił do tego dzieła przekonać wielu ludzi. Z pewnością dzień konsekracji bazyliki przez Ojca Świętego Jana Pawła II był dla niego niezwykłym przeżyciem. Odtąd to miejsce stało się jeszcze bliższe sercu kard. Macharskiego. Również w rozmowach z kapłanami często podkreślał, że jest czcicielem Bożego Miłosierdzia i zachęcał, aby i oni w pracy w parafiach i na katechezach mówili o przesłaniu, jakie zostawiła św. Faustyna.
Jednocześnie kard. Macharski nosił w sercu drugi obraz Chrystusa, ten wymalowany przez późniejszego św. Brata Alberta. To obraz szczególny, przedstawiający ubiczowanego Chrystusa, stojącego przed Piłatem. Jest on też niezwykłym komentarzem do słów Ewangelii: "Wszystko, cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili". To chyba właśnie ten obraz inspirował kard. Macharskiego do wielkiej troski o ubogich, potrzebujących, pokrzywdzonych przez los.
To był niezwykle mocny rys jego pasterzowania w ciągu całych 26 lat. Czynił to na różne sposoby - również takie, które wymagały jego konkretnych działań, jak choćby pomoc internowanym poprzez utworzenie specjalnego komitetu, a skończywszy na wiele mówiących gestach. Takim gestem był np. opłatek dla najbiedniejszych. Podczas tych wigilijnych spotkań zaznaczał, że każdy człowiek ma swoją godność, bo... jest człowiekiem. Chciał też, aby w każdej parafii istniały grupy charytatywne i stawiał to kapłanom za bardzo ważny cel pracy duszpasterskiej.
I może to nie przypadek, że na miejsce swojej emerytury wybrał zamieszkanie na terenie klasztoru sióstr albertynek, gdzie w kościele znajduje się ów słynny wizerunek? Można więc powiedzieć, że jego życie dobiegało kresu pod spojrzeniem Chrystusa cierpiącego...
Kard. Macharski ostatnie tygodnie swojego cierpienia złączył ze swoim ukochanym Mistrzem. Nikt z nas tego nie wie, ale może właśnie to cierpienie ofiarowane Chrystusowi, którego tak bardzo czcił i kochał, zamieni się w wielkie duchowe dobro? A może to dobro już widać? Może tak udane Światowe Dni Młodzieży to już duchowy owoc ofiarowanego cierpienia?