- Nie można zabić dziecka i nadal być tym samym człowiekiem - mówiła Irene van der Wende, holenderska działaczka pro-life podczas spotkania zorganizowanego przez Fundację "Pro - prawo do życia".
Odbyło się ono we wtorek 27 września na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie.
Podczas spotkania Irene opowiadała o swoich doświadczeniach sprzed lat. Jako młoda dziewczyna dokonała aborcji dziecka poczętego w wyniku gwałtu. Kiedy dowiedziała się, że zaszła w ciążę, pojechała do kliniki aborcyjnej. Tam dowiedziała się, że aborcji może dokonać legalnie, jednak skierowano ją do kolejnej kliniki.
- Nigdy nie zapomnę skrzypiących drzwi, przez które wchodziłam, tych biało czarnych płytek na korytarzu i wielkiego zegara na końcu poczekalni - wspominała.
W tym samym pomieszczeniu na aborcję czekały jeszcze inne kobiety, które w tym czasie beztrosko żartowały i rozmawiały o powodach swojej decyzji. - Jedna z nich powiedziała, że ma już dwójkę dzieci i nie chce mieć kolejnego. Druga przyznała, że spała z dwoma mężczyznami i nie wie, który z nich jest ojcem. Inna natomiast stwierdziła, że chce pozbyć się porannych mdłości - opowiadała Holenderka.
Kobiety wchodziły po kolei na salę operacyjną, aż w końcu Irene została sama w poczekalni. Dopiero wtedy miała chwilę, by zastanowić się nad swoją motywacją. W tym momencie przyszła po nią pielęgniarka. - Kiedy jechałyśmy windą położyłam rękę na moim brzuchu i powiedziałam do niej: "Przecież noszę w sobie dziecko - jestem matką" - wspominała Irene.
Po tych słowach pielęgniarka poklepała ją po ramieniu i odpowiedziała: "Wszystkie tak mówicie w ostatniej chwili", po czym zabrała ją na salę operacyjną. Jak wspomina Irene, warunki w jakich przeprowadzono aborcję były dla niej jeszcze bardziej upokarzające, niż gwałt. - Lekarz był na mnie bardzo zdenerwowany i cały czas krzyczał. Zanim zdałam sobie z tego sprawę, moje ręce i nogi zostały związane. Przykryto mnie tylko małym kawałkiem materiału - wspominała ze smutkiem.
Chwilę później dostała zastrzyk, po którym zasnęła. Po obudzeniu miała wrażenie, że jej brzuch był od środka pocięty żyletkami. - Nadal byłam matką, z tym, że teraz byłam matką martwego dziecka. Próbowałam wyprzeć ze świadomości to, co się wydarzyło, ale moje serce stało się twardsze. Nie można zabić dziecka i nadal być tym samym człowiekiem - przyznała. Przekonywała również, że aborcja w żaden sposób nie sprawiła, że gwałt, którego doświadczyła, przestał być faktem.
Pewnego dnia zobaczyła zdjęcie 8-tygodniowego dziecka, które poddano aborcji. - Byłam w szoku! Przez 3 dni płakałam, leżąc na podłodze w moim salonie. Uświadomiłam sobie, że przecież moje dziecko było bardziej rozwinięte, niż tamto ze zdjęcia. Wtedy dotarło do mnie, co zrobiłam - wyznała.
Z czasem Irene dowiedziała się, że sama również została poczęta w wyniku gwałtu. - To, w jaki sposób rozpoczęło się moje życie, w żaden sposób nie określa mojej wartości jako człowieka - przekonywała.
Dziś działaczka ze swoim świadectwem jeździ po całym świecie. W Krakowie przekonywała, że aborcji nie można usprawiedliwiać tłumaczeniem, że kobieta ma prawo decydować o własnym ciele. - Już pierwszego dnia od poczęcia ten nowy człowiek posiada swoje unikalne DNA. Gdyby to było tylko moje ciało, to miałabym wtedy dwie głowy oraz cztery ręce i nogi - wyjaśniała.
Przekonywała też, że określenia takie, jak "płód" czy "embrion" odnoszą się jedynie do poszczególnych etapów rozwoju. Od samego początku dotyczą one jednak człowieka. - Aborcja jest najgorszym przypadkiem łamania praw człowieka, jakie zna ludzkość - mówiła.
- Jestem bardzo dumna z waszych działań i z tego, co dokonało się w piątek w waszym Sejmie. Chcę was również prosić, abyście nie ustawali w waszych działaniach - mówiła na zakończenie do uczestników spotkania.
Uczestniczył w nim również Bawer Aondo-Akaa, niepełnosprawny działacz społeczny, doktor na UPJPII, który swoim przykładem pokazuje, że każdy człowiek ma prawo do życia, niezależnie od stanu zdrowia.
Podczas spotkania, na przykładzie miniaturowych embrionów, można było zobaczyć jak wygląda prenatalny rozwój dziecka Paulina Smoroń /Foto Gość