Kraków stał się w 1956 r. centrum spontanicznej akcji solidarnej pomocy Węgrom. Zbierano pieniądze i dary rzeczowe, oddawano krew dla rannych. – Pamiętam, że i ja oddawałem krew w punkcie przy ul. Dworcowej. Może teraz jakaś ćwiartka tej mojej krwi krąży w którymś z Węgrów – wspominał znany aktor Jan Nowicki.
Dziedziniec gmachu głównego Politechniki Krakowskiej przy ul. Warszawskiej rzadko teraz w całości zapełnia się studentami. 60 lat temu, 30 października 1956 r., był jednak wypełniony po brzegi. Na zwołanym tu wiecu manifestowano głośno solidarność z walczącymi o wolność Węgrami. By udzielić im również realnego, a nie tylko symbolicznego wsparcia, powołano od razu Studencki Komitet Pomocy Walczącym Węgrom. – Wkrótce, by nie drażnić władz, słowo „walczącym” zniknęło z nazwy. Nie osłabiło to jednak dynamiki działania komitetu – mówi dr Joanna Wieliczka-Szarkowa, historyk. – Był to element wielkiego ożywienia społeczno-politycznego na fali ówczesnej październikowej odwilży. Członkowie Studenckiego Komitetu Pomocy Węgrom działali równocześnie w Studenckim Komitecie Rewolucyjnym, odgrywającym wówczas dużą rolę w Krakowie – dodaje dr Wieliczka-Szarkowa.
Rej wodzili studenci
Rezultatem burzliwych przemian w Polsce, chwilowego poluzowania rygorów nałożonych przez władze komunistyczne, był wybuch powstania na Węgrzech. 23 października 1956 r. wielotysięczna demonstracja solidarności z Polską pod pomnikiem gen. Bema w Budapeszcie przekształca się w rewoltę antykomunistyczną. Tłumią ją krwawo wojska sowieckie. – Wywołało to w Polsce spontaniczny odruch solidarności z Węgrami, szczególnie w Krakowie. Powstał tu nawet pomysł utworzenia legionu, który zbrojnie wsparłby walczących Węgrów. Byłem gotów do niego się przyłączyć. Nasze zapały ostudził widok ciężarówek z sowieckimi żołnierzami, które pojawiły się na ulicach Krakowa na początku listopada, w trakcie manifestacji studenckiej. W rezultacie wszystkie wysiłki skoncentrowały się na zbieraniu darów, które miałyby być przekazane na Węgry. Akcja znalazła bardzo szeroki odzew. Na Grzegórzkach pieniądze były zbierane nawet przez tzw. komitety blokowe – wspomina krakowski plastyk Adam Macedoński. W akcji pomocowej rej wodzili studenci. „W działalność Studenckiego Komitetu Pomocy Węgrom zaangażowały się z pełnym oddaniem setki młodych ludzi. Wielogodzinna masowa kwesta odbywała się w dniach Wszystkich Świętych i w Zaduszki na cmentarzach Rakowickim i Wojskowym, w Podgórzu i na Salwatorze. Uruchomione zostały stałe punkty zbiórek, m.in. na Rynku Głównym i przy dworcu kolejowym, a przede wszystkim przy Instytucie Węgierskim na Karmelickiej, gdzie zaciągnięto też warty honorowe. Stałe dyżury pełnione były w siedzibie komitetu na Politechnice, a także na UJ, ASP, AGH, WSE i w Akademii Medycznej” – wspominał Andrzej Bratkowski, ówczesny student Politechniki Krakowskiej zaangażowany w akcję pomocową, w swej książce „Bezbronne braterstwo” (Kraków 2006).
Z darami do Budapesztu
Grupa studentów i robotników: Jerzy Bajszczak, Andrzej Bratkowski, Jan Drożdż, Marian Góralczyk, Jerzy Jaworski, Jan Kozłowski, Zbigniew Razowski, Włodzimierz Rąpała, Tadeusz Strycharczyk i Jan Vetulani, postanowiła osobiście zawieźć krakowskie dary do Budapesztu. Tadeusz Strycharczyk wybrał się do pałacu arcybiskupiego, by uzyskać błogosławieństwo na drogę. Wyruszyli z Krakowa 27 listopada 1956 r. pod szyldem Polskiego Czerwonego Krzyża. Dziesiątki studentów pomagało tego dnia załadować do wagonów towarowych z napisami: „Polacy – braciom Węgrom” i „Kraków dla naszych przyjaciół w Budapeszcie”: 20 ton mąki, 10 ton jabłek, po 4 tony soli, bekonu, cukru, smalcu i mydła, 2 tony mleka i medykamenty. Po wielu perypetiach – m.in. pozostawieniu na polskiej granicy całego ładunku soli, uznanej za „towar strategiczny”, podlegający wywozowi wyłącznie za zezwoleniem władz centralnych – transport, przeładowany przed granicą węgierską na ciężarówki, dotarł 3 grudnia do Budapesztu.
Studenci uczestniczyli w rozdziale krakowskich darów, spotykali się ze swymi węgierskimi kolegami, oglądali zniszczone miasto, byli świadkami Marszu Milczenia, który przeszedł ulicami miasta 4 grudnia, w miesiąc po drugiej interwencji sowieckiej, topiącej powstanie węgierskie we krwi. „Zwracaliśmy uwagę przede wszystkim na zniszczenia. Byliśmy przy zniszczonym budynku węgierskiego radia i przy ruinach koszar Kiliana, gdzie podobno powstańcy bronili się do końca. Na skwerach i placach miejskich pełno było mogił ludzi poległych na ulicach. Powybijane witryny sklepowe, okna bez szyb, z wielu zwisały przewiązane kirem trójkolorowe sztandary węgierskie – z wyciętą dziurą po socjalistycznym herbie. Patrzyłem na to miasto, mając w pamięci własne przeżycia z Powstania Warszawskiego” – wspominał w swej książce A. Bratkowski. Po kilku dniach pobytu w Budapeszcie uczestnicy wyprawy wrócili do Krakowa. Swoimi wrażeniami dzielili się na gorąco w trakcie rozmaitych spotkań studenckich. Ich powrót poprzedziła tajna depesza ambasadora PRL w Budapeszcie, przesłana do MSZ w Warszawie: „Przybyli z głębokim urazem do ZSRR z kraju, a ich rozmowy z Węgrami i sytuacja, jaką zastali, może spowodować, że po powrocie do Krakowa swoimi opowiadaniami przyczynią się do zaostrzenia nastrojów młodzieży nawet niezamierzenie. Wydaje mi się koniecznym, by poza tut. rozmowami odbyć z delegacją w kraju rozmowy partyjne zanim ew. wystąpią na zebraniach młodzieży z relacjami ze swego wyjazdu na Węgry”.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się