W tym roku mija 90 lat, odkąd Duszpasterstwo Akademickie św. Anny rozpoczęło swoją działalność. Dziś należą do niego dziesiątki studentów, jednak nie zawsze tak było. Jak wyglądała działalność duszpasterska w Krakowie w latach 60. i 70. XX w., doskonale pamiętają państwo Kamykowscy.
Ich wspomnienia z tamtego czasu wędrują zwłaszcza ku jednej osobie – bp. Janowi Pietraszce, który przez lata był duszpasterzem akademickim i, jak się okazuje, nie porzucił tej działalności, nawet kiedy został proboszczem kolegiaty św. Anny, a później także biskupem. Czasy, w których państwo Kamykowscy należeli do duszpasterstwa, były ciężkie, m.in. ze względu na sytuację polityczną. To jednak nie zabrało im radości ze spotkań z ludźmi wyznającymi te same wartości. Wtedy, obok oficjalnego duszpasterstwa, o którym wiedziały ówczesne władze i do którego mógł dołączyć każdy – również osoby podstawione przez UB, działała także niewielka nieformalna grupa. Prowadził ją właśnie bp Pietraszko.
– O tej grupie nikt niepowołany nie mógł się dowiedzieć, bo wtedy taka działalność była zakazana. Musieliśmy się ukrywać, a o każdej nowej osobie biskup musiał coś wcześniej wiedzieć – opowiada Maciej Kamykowski. Stąd też wcześniejsze rozmowy biskupa ze studentami, podczas których sam proponował młodym wstąpienie do duszpasterstwa. Tak było w przypadku Marii Kamykowskiej. – Poszłam na spotkanie z nim, choć bardzo mnie onieśmielał sam fakt, że to był biskup. Okazało się, że drzwi otworzył uśmiechnięty ksiądz w czarnej sutannie. Od razu zwracało uwagę jego dobre spojrzenie. Nie tak go sobie wcześniej wyobrażałam, ale pierwsze lody zostały przełamane już w drzwiach – opowiada. Wtedy też biskup zaprosił ją na jednodniową wycieczkę na Stare Wierchy z innymi młodymi osobami. Po tej rozmowie Maria była już pewna, że chce być częścią duszpasterstwa, a nawet że być może właśnie odnalazła coś, czego wcześniej jej brakowało w środowisku studenckim. – Wydaje mi się, że przez trudną, naznaczoną wojną przeszłość byłam poważniejsza od innych studentów. Nie zawiodłam się, a duszpasterstwo stało się moim drugim domem – przekonuje.
Spotkania formacyjne grupy odbywały się zazwyczaj w mieszkaniu biskupa. – Czytaliśmy wtedy lektury, a później o nich dyskutowaliśmy. Biskup zazwyczaj siedział i słuchał, a kiedy już wyczerpały się pomysły, włączał się i coś prostował albo przedstawiał w innym świetle – wspomina Maciej. Młodzi odwiedzali biskupa również po niedzielnych Mszach św. o godz. 10. – To były spotkania już bardziej towarzyskie, przy herbacie i ciastkach. Rozmawiało się o sprawach bieżących albo rozwijało wątki z kazania – dodaje.
W duszpasterstwie nie mogło zabraknąć również wycieczek i dłuższych wakacyjnych wyjazdów. Każdy przyjeżdżał na nie osobno, w różnych godzinach, żeby swoim zachowaniem nie wzbudzać podejrzeń. Z tego samego powodu studenci nazywali biskupa „Wujkiem”. Nawet po latach wspominają jego serdeczne niespodzianki. Pamiętają zwłaszcza, jak na jeden z zimowych wyjazdów podarował Marii narty, a raz nawet urządził w swoim mieszkaniu sylwestra. Biskup w znacznej mierze fundował też wyjazdy młodym.
Jak dodają państwo Kamykowscy, duszpasterstwo wyglądało wtedy zupełnie inaczej niż dzisiaj. – Nie było żadnej struktury organizacyjnej. To była prawdziwa wspólnota, którą sami nazywaliśmy „rodzinką” – opowiada Maciej. – To była rodzina, w której zawsze znajdował się ktoś, kto zrobił herbatę, i ktoś, kto później pozmywał naczynia. Ale to było spontaniczne – dodaje Maria. Czasy duszpasterstwa, mimo ciągłych zmartwień związanych z domem, wspomina jako rozświetlony okres jej życia. Dodaje, że to sam Pan Bóg postawił bp. Pietraszkę na jej drodze. – Miałam pewność, że przy nim nie zbłądzę. Dzięki niemu odżyłam. Jeszcze zanim zaczęłam studia, byłam bardzo maryjna i rzadko modliłam się bezpośrednio do Pana Jezusa. „Wujkowi” zawdzięczam to, że zbliżyłam się do Jezusa – przekonuje.
Biskup Pietraszko niewątpliwie był dla młodych autorytetem. To do niego przychodzili po błogosławieństwo przed egzaminami, a nawet po porady w sprawach uczuć i relacji z innymi ludźmi. – Żadnego pytania nie pozostawiał bez odpowiedzi, a gdy ktoś miał jakiś problem, nigdy nie odsyłał go bez wsparcia. Czuło się, że to jest człowiek Boży – zapewnia Maciej. Przekonuje też, że duszpasterstwo nie tylko umocniło jego relację z Bogiem, ale pozwoliło też poznać przyszłą żonę. – Kiedy się zorientowałam, że to jest coś innego niż zwykła przyjaźń, poszłam do „Wujka” się wypłakać. On, zamiast robić z tego problem, powiedział: „Nic się nie martw. Zakochanie jest jak choroba – przyszło, przejdzie” – wspomina Maria. Jak się później okazało, uczucie wcale nie przeszło, a ślubu młodym udzielił właśnie bp Pietraszko.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się