Reklama

    Nowy numer 13/2023 Archiwum

W środy rozmawiałam o tym z Jezusem

– Pan Bóg w małej osobie nagromadził mnóstwo energii, więc próbuję dobrze ją wykorzystywać – mówi o sobie s. Stellana Gajda SłNSJ. Ze swojego okna widzi szpital onkologiczny. Koronkę w Godzinie Miłosierdzia odmawia codziennie za jego pacjentów...

Siostra Stellana, która w tym roku skończyła 80 lat, jest niewielkiego wzrostu, jednak zwinnością i kondycją fizyczną może zawstydzić niejedną młodszą osobę. Na sercańskich „imprezach” (ślubach zakonnych, pogrzebach i innych wydarzeniach) nieświadomie zwraca też na siebie uwagę gości i dziennikarzy. W końcu nieczęsto zdarza się, by starsza wiekiem zakonnica biegała z aparatem fotograficznym w ręce i z błyskiem w oku, godnym zawodowego fotoreportera, wyszukiwała najlepsze ujęcia.

Wzmocnij lub wycisz tę myśl...

– Nie jestem „siostrą z urodzenia” – mówi z rozbrajającą szczerością i szybko dodaje, że Pan Bóg ma swoje sposoby na dotarcie do każdego człowieka, a powołanie jest łaską i tajemnicą, na które dotknięty Bożą ręką może odpowiedzieć lub nie. Ona odpowiedziała, choć długo mocowała się z wewnętrznym głosem podpowiadającym, że drogą Gabrieli Gajdy jest życie za klasztorną klauzurą. – Bóg podziałał na mnie we właściwy sposób i we właściwym momencie. Sama bym o tym nie pomyślała – zapewnia. Młoda Gabrysia miała bowiem temperament – lubiła przebywać wśród ludzi, zarażała pogodą ducha i wszędzie było jej pełno. Wiele osób mylnie uważało też, że interesuje się wieloma rzeczami, ale nie sprawami ducha. – Zaczęło się w szkole średniej. Uczyłam się w Poznaniu (pochodzę z województwa wielkopolskiego), gdzie mieszkałam w internacie. Do domu mogłam przyjeżdżać tylko raz na miesiąc, na niedzielę. Gdy zjawiłam się w maju, na rok przed maturą, w sobotni wieczór dowiedziałam się, że w naszej parafii od niedawna pracują sercanki – mówi zakonnica. Pierwszy raz zobaczyła je w niedzielny poranek, a gdy wróciła do domu z Mszy św., oświadczyła, że po maturze pójdzie do klasztoru. – Pochodzę z ubogiej rodziny (było nas sześcioro rodzeństwa), więc mama tylko ręce załamała, bo myślała, że gdy znajdę pracę, będę finansowo wspierała rodziców – przyznaje s. Stellana. Miesiąc później Gabrysia przyjechała do domu na część wakacji i jakaś siła pchała ją w stronę sercanek. Wymyśliła więc, że pójdzie pożyczyć od nich książkę. Kiedy ją oddawała przed wyjazdem do pracy w PGR (uczniowie, którzy korzystali ze stypendium, musieli je w wakacje odpracować), jedna z sióstr dała jej różaniec i ważną radę. Powiedziała, że Pana Boga można prosić o wszystko. – Zapamiętałam to, a myśl o klasztorze coraz mocniej pukała do mojego serca. Nie miałam jednak z kim o tym porozmawiać – opowiada. Dobrym rozmówcą okazał się więc Pan Bóg. – Postanowiłam, że w środy, kiedy miałam najmniej lekcji, przed powrotem do internatu na obiad będę chodziła do pobliskiego kościoła. Prosiłam, by Jezus wzmacniał we mnie pragnienie pójścia do zakonu, jeśli chce mnie tam mieć, a jeśli nie, to żeby wyciszył tę myśl – wspomina. Po zdaniu pierwszej części matury w 1956 r. Gabriela z radości pojechała do domu, a tata, w nagrodę za dobre oceny, dał jej 100 zł. – Od razu wiedziałam, na co je przeznaczę. Najpierw wróciłam do Poznania dowiedzieć się, jak poszła matura kolegom, a potem wsiadłam w pociąg i wylądowałam w Krakowie. Dom sercanek szybko odnalazłam – opowiada s. Stellana. Mistrzyni chwilę z nią porozmawiała i wzięła dziewczynę do kościoła. – Tam po raz pierwszy powiedziałam wprost: „Panie Jezu, przyjmij mnie na swoją służebnicę”. Pamiętam nawet, w którym miejscu klęczałam – mówi, nie kryjąc wzruszenia.

Papież lubił zadawać pytania

Gabriela musiała jednak wrócić do szkoły na obowiązkową praktykę i drugą część matury dającą tytuł technika. Gdy ją zdała, świadectwem pojechała pochwalić się już nie do domu, ale do Krakowa, a mistrzyni dała jej zaświadczenie zwalniające z dwuletniego nakazu pracy. Dyrektor szkoły był w szoku, gdy mu je pokazała, bo postarał się, żeby zdolna uczennica dostała dobrze płatną pracę. Po powrocie do domu o swojej decyzji powiedziała tylko jednej z sióstr. – Rodzice we wrześniu myśleli, że jadę do pracy. Prawdy dowiedzieli się dopiero, gdy dostali ode mnie list. Mama płakała, tata się denerwował, a jeden z braci, który pracował w milicji, mówił, że przyjedzie wyciągnąć mnie z klasztoru. Ostatecznie jednak nie przyjechał, a potem żartował, że oboje jesteśmy mundurowi – śmieje się s. Stellana. Z czasem i rodzice pogodzili się z decyzją córki, która w klasztorze pełniła coraz to inne zadania – odpowiadała m.in. za formację powołaniową dziewcząt, była mistrzynią junioratu i przełożoną prowincjalną, a posługiwała w Krakowie, Częstochowie, Warszawie, Łasku i Rzymie. Tam dane jej było przez 3 lata pracować blisko Jana Pawła II.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy