Ze śpiewem chóralnym pożegnała się dziś prof. Józefa Brygowa, inicjatorka powstania chóru parafii pw. św. Rafała Kalinowskiego na krakowskich Klinach. W kościelnych zespołach wokalnych prześpiewała w sumie 65 lat.
Kończąca wkrótce 80 lat jubilatka po raz ostatni zaśpiewała chóralnie pod dyrekcją Artura Bieni w trakcie niedzielnej Mszy św. Potem żegnano ją hucznie w sali Klubu Kultury "Kliny", mieszczącym się w budynku parafialnym. - Gdy 11 lat temu zaproponowała utworzenie chóru parafialnego, nikt, włącznie ze mną, nie wierzył, że to się uda. A jednak się udało i dziś nasz zespół, biorący czynny udział w niedzielnej liturgii oraz koncertujący także poza parafią, należy do najlepszych chórów parafialnych w archidiecezji. Jest w tym sporo niewątpliwej zasługi pani Józefy - powiedział ks. Jan Jarco, proboszcz parafii pw. św. Rafała Kalinowskiego.
Prof. Brygowa, polonistka, wieloletnia nauczycielka założonego w 1658 r. słynnego I liceum im. Konarskiego w Rzeszowie, zamieszkała w Krakowie po nagłej śmierci syna Andrzeja, zmarłego w 2001 r. aktora Teatru im. Słowackiego. Od razu włączyła się czynnie w życie wspólnoty parafialnej. - Śpiewam sercem i duszą. Śpiew jest dla mnie formą modlitwy. Był zawsze dla mnie ukojeniem w tragicznych chwilach mego życia i uskrzydleniem w chwilach radosnych - mówi chórzystka z kilkudziesięcioletnim stażem.
Jako kilkuletnia dziewczynka mieszkała wraz z rodzicami i rodzeństwem we wsi Palikrowy koło Podkamienia na Podolu. - Śpiewaliśmy wiele; w maju pieśni maryjne przy kapliczce. Echo niosło się daleko, tak, że jeszcze dzisiaj słyszę ten śpiew - wspomina. 11 marca 1944 r. blisko 6-letnia Józia została zapędzona przez grupę nacjonalistów ukraińskich wraz z rodzicami, bratem oraz innymi mieszkańcami Palikrów na łąkę nad rzeką. Kilkaset osób zostało następnie posiekanych kulami karabinów maszynowych. Na oczach Józi zginęli jej rodzice. Ona i brat ocaleli, przykryci ciałami rozstrzelanych. Dziewczynka znalazła się potem w granicach powojennej Polski. Po okresie głodu i chłodu trafiła pod opiekę sióstr szarytek w Moszczanach. Tu śpiew dawał jej ulgę w smutnym sieroctwie (najstarsza siostra odnalazła ją dopiero, gdy Józia miała 21 lat). Potem trafiła do Przemyśla, gdzie chodziła do szkół, również śpiewając.
Od 1960 r. mieszkała w Rzeszowie, gdzie z czasem zaczęła uczyć w szkołach podstawowych oraz we wspomnianym liceum, gdzie zasłużyła na tytuł profesora szkoły średniej. Była znana z nauki piękna słowa oraz przekazywania niekłamanej wiedzy o literaturze polskiej. - Zawsze byłam aktywnie związana z Kościołem. W moich aktach szkolnych znalazły się zapiski, że „nie daję rękojmi wychowania uczniów w duchu socjalistycznym”. W Rzeszowie kontynuowałam śpiewanie w chórach parafialnych m.in. w chórze "Emmanuel" przy parafii św. Judy Tadeusza. Byłam prezesem tego zespołu. Za wieloletnią działalność nadano mi Złotą Odznakę Polskiego Związku Chórów i Orkiestr - mówi prof. Brygowa.
Skończyła ze śpiewem chóralnym z powodów zdrowotnych, ale nie ma zamiaru skończyć ze śpiewem w ogóle. - Śpiewałam dużo wpierw memu synowi, potem wnuczce Dianie, teraz zaś pieśni dziecięce i patriotyczne słyszy ode mnie i będzie nadal słyszał mój półtoraroczny prawnuczek Wojtuś Opido - mówi jubilatka. Prawnuczek zaś, nie zważając na rodziców: Dianę i Piotra, tarmosił prababcię w trakcie spotkania jubileuszowego, domagając się, żeby przestała mówić, a zanuciła mu albo "Jadą, jadą dzieci drogą", "Płynie Wisła, płynie" lub "Jedzie w las ułan".
W trakcie Mszy św. chór pod dyrekcją Artura Bieni wykonał kilka pieśni. Józefa Brygowa (pierwsza od lewej) śpiewała jak zwykle sercem i duszą Bogdan Gancarz /Foto Gość