O wyjeździe na rekolekcje do Afryki opowiada Teresa Kmieć, animatorka muzyczna Ruchu Światło–Życie, siostra Heleny Kmieć, wolontariuszki misyjnej zamordowanej w 2017 roku w Boliwii.
Miłosz Kluba: Rekolekcje Ruchu Światło–Życie w Kenii i Tanzanii to Pani pierwszy wyjazd misyjny. Skąd taka decyzja?
Teresa Kmieć: Przez jakiś czas byłam w salwatoriańskim wolontariacie misyjnym. Helenka wciągnęła mnie tam trochę podstępem – kiedy wróciła z Afryki, pojechała prosto na ogólnopolskie weekendowe spotkanie wolontariatu w Trzebini. Powiedziała mi, żebym przyjechała, to się wcześniej zobaczymy. Siedzę tam i nagle słyszę: „Witamy nowych członków”. Chodziłam później na spotkania, ale wyjazdy misyjne zazwyczaj nie zgrywały się czasowo z turnusami oazowymi, a ja co roku jeździłam na rekolekcje. Słyszałam, że są takie rekolekcje Ruchu Światło–Życie w Afryce i w Chinach, i pomyślałam, że może to byłaby dobra forma dla mnie. Pamiętam też, z jaką pasją Helenka opowiadała o misjach właśnie po powrocie z Afryki. W tym roku uczestniczyłam w weekendowych rekolekcjach, gdzie były osoby, które chciały wyjechać, i takie, które już były na oazie w Afryce. Zobaczyłam wtedy, że to nie jest niemożliwe. Na początku miał to być tylko miesiąc. Pomyślałam: „Czemu nie?”. Wyjazd do Afryki to dla mnie trochę przygoda, ale też okazja, by uczestniczyć w misyjności Kościoła – mówić tam o Jezusie, modlić się z tymi ludźmi.
Potem okazało się, że wyjazd potrwa prawie dwa miesiące – od 2 sierpnia do 24 września.
Na dodatek miałam zaplanowane dwa lipcowe turnusy rekolekcji w Polsce i nie chciałam tego odwoływać. Skończył się rok akademicki, pojechałam na jedne rekolekcje do Krakowa, potem jadę nad morze, wracam na jeden dzień i jadę do Afryki. Wyszły z tego takie totalnie oazowe wakacje.
Wiele osób – animatorów, wolontariuszy – po pierwszym wyjeździe misyjnym chce wyjechać ponownie, czasem na dłużej. Nie boi się Pani, że to zaraźliwe?
Teraz, kiedy się w to wszystko zaangażowałam – w załatwianie szczepień, zastanawianie się, co spakować, czego jeszcze potrzebuję, w zbiórkę pieniędzy – widzę, że to nie jest coś tylko dla wybrańców i że trzeba się latami przygotowywać. Na razie jadę na dwa miesiące. Na razie nie planuję dłuższego wyjazdu, ale nie wykluczam tego.
Jak na decyzję o wyjeździe na rekolekcje zareagowała rodzina?
Moja mama powiedziała jasno, że jej zdaniem to nie jest dobry pomysł. To był dla mnie bardzo ważny głos, bo wszyscy inni mówili tylko: „Super! Jedziesz do Afryki!”. Zastanawiałam się, czy to nie jest jakaś podpowiedź od Boga, starałam się to przemodlić, żebym podjęła dobrą decyzję. Chodziło o to, żeby to nie był tylko mój pomysł na fajne wakacje, żebym czuła, że jestem tam potrzebna. Wiem, że nie jestem niezastąpiona, że nie jest tak, iż rekolekcje się nie odbędą, jeśli nie pojadę. Ale Pan Bóg ma plan na moje życie i chciałabym wierzyć, że w tym planie jest Afryka.
Taki wyjazd zawsze wiąże się z mniejszym lub większym ryzykiem.
Nie będę się specjalnie wystawiać na zagrożenia, po to przecież te wszystkie szczepienia, ale wszystkiego nie przewidzę. Helenka też nie zginęła tak, że można to było przewidzieć, nie zachorowała np. na żadną boliwijską chorobę. Mam to cały czas w pamięci, bo to była bardzo bliska mi osoba. Wiem, że misje to nie wycieczka. Z drugiej strony, kiedy zastanawiałam się nad różnymi niebezpieczeństwami, to też pomyślałam, że przecież Bóg się nami opiekuje, czuwa nad tym wszystkim.
Czym dokładnie będzie się Pani zajmować w Afryce?
W Kenii będę prowadzić rekolekcje 10 kroków ku dojrzałości chrześcijańskiej. W Polsce to część formacji rocznej (po I stopniu Oazy Nowego Życia), tam będą to 15-dniowe rekolekcje. We wrześniu w Tanzanii pojadę na rekolekcje III stopnia ONŻ. To będą ludzie, którzy mają już jakąś formację za sobą, byli już na rekolekcjach.
Nie będzie to zatem pierwsza ewangelizacja. Jakich przygotowań wymaga przekazywanie takich często skomplikowanych treści?
Przede wszystkim to kwestia języka. Będziemy mówić po angielsku, jednak czasem po polsku trzeba się dobrze zastanowić, jak coś wyjaśnić. Żeby się przygotować, robiliśmy sobie spotkania po angielsku. Wzięliśmy najpierw konspekty z rekolekcji ewangelizacyjnych, a potem „Cztery spotkania nad Ewangelią Łukasza”. Nawzajem uczyliśmy się np. mówić świadectwo po angielsku. Czytałam też angielskie wydanie Pisma Świętego, tak samo odmawiałam brewiarz. Chodziło o to, żeby się przyzwyczaić do tego religijnego słownictwa. Na początku na pewno nie będę wszystkiego rozumiała, bo nasz angielski nie jest perfekcyjny, a tam, na miejscu, też mówią specyficznie. Ale tak sobie myślę, że Pan Bóg sobie jakoś z tymi naszymi językowymi niedoskonałościami poradzi.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się