Tych chłopaków nie da się nie kochać. Dzięki nim Dom Pomocy Społecznej w Białce Tatrzańskiej tętni życiem. Tutaj widać, jak bardzo Pan Bóg ukochał swoje najsłabsze i cierpiące dzieci. Miejsce, stworzone dla nich przez siostry serafitki, istnieje od 65 lat.
Łukasz pracuje w ogrodzie, kosi trawę, pomaga panu konserwatorowi. Zimą odśnieża. Adrian potrafi wymienić z pamięci wszystkie stolice Europy. Maciuś nie mówi, ale rozbraja uśmiechem, a Robert nie odstępuje gości na krok. Krzysiu jest zafascynowany folklorem góralskim. Pięknym, czystym głosem śpiewa ludowe piosenki i kolekcjonuje nagrania. Dom w Białce jest ich miejscem na ziemi.
Rodzina
Na drzwiach prowadzących do gabinetu s. Benigny, kończącej swoją misję dyrektor Domu Pomocy Społecznej w Białce Tatrzańskiej, ktoś przyczepił kiedyś wielkie, czerwone serce z napisem: „Mama”. Ktoś inny dołączył do tego papierowe kwiatki. Chłopcy na różne sposoby okazują miłość. Są tacy, którzy lubią zaglądać, opowiedzieć, jak mija dzień, pośmiać się, ale są i tacy, którzy nie potrafią mówić. Ci komunikują się uśmiechem czy pokrzykiwaniem. Leżący, którzy potrzebują całodobowej opieki i pomocy w każdym wymiarze istnienia, bo nie umyją się sami, nie ubiorą, nie zjedzą, dziękują najpiękniej. Wystarczy spojrzenie, jakieś nieartykułowane słowo. – Większość z nich ma na świecie tylko nas – wyjaśnia serafitka.
W domu mieszka 61 chłopców i mężczyzn od 7. do 73. roku życia z różnymi niepełnosprawnościami, fizycznymi i intelektualnymi. Przychodzą z rodzin rozbitych, takich, gdzie były alkohol, przemoc, wykorzystywanie seksualne. Niektórzy drętwieją na widok wozu policyjnego, bo to przypomina im traumy z przeszłości, najgorsze momenty z ich życia. W białczańskim domu czują się na tyle bezpiecznie, że potrafią o tym mówić. Swoje historie przekazują, jak potrafią.
Czasem są to pojedyncze wyrazy, czasem ich mowa jest niezrozumiała. Najważniejsze, że chcą o tym rozmawiać. Nie są sami ze swoją przeszłością. Wiedzą, że tu nie spotka ich nic z tych rzeczy, których niegdyś doświadczyli od najbliższych. Wśród mieszkańców domu są jednak i tacy, którzy mają kochających rodziców i rodzeństwo. Rodzina się nimi interesuje, odwiedza. – Czasem jest tak, iż niepełnosprawność dziecka jest na tyle poważna, że w domu sobie nie radzą i są zmuszeni skorzystać z naszej pomocy. Rodzice przeżywają wtedy dramat. Ich chłopcy są leżący, karmieni pozajelitowo, potrzebują fachowej opieki. Specjalistyczny sprzęt, łóżko, wózek, podnośnik – to wszystko kosztuje. Opieka nad chorym dzieckiem wyczerpuje siły bliskich – tłumaczy dyrektor domu.
Uspokajają się, gdy widzą, że ich dziecko jest otoczone miłością, zadbane i bezpieczne. Najsmutniejszy jest widok białczańskich 50-latków i starszych. Nikt nie dzwoni, żeby o nich zapytać. Nikt się nimi nie interesuje. O niektórych z nich nawet nie wiadomo, skąd pochodzą. Siostry próbowały dotrzeć do ich rodzin, ale zderzyły się z murem obojętności. – Jesteśmy ich całym światem – mówią.
Codzienność
Pani Danusia, która sprząta, od rana do popołudnia otoczona jest chłopcami. Pomagają jej. Razem z nią kurze wyciera Łukasz na wózku inwalidzkim. Pan Wojciech, konserwator, idzie przez dom, a za nim chmara chłopaków. Tu trzeba przewiercić, tam przybić... „Panie Wojtku, a jak to zrobić?”. A pan Wojtek idzie, tłumaczy, pomaga, skręca, zbija i naprawia, co się zepsuło.
– W dużej części naszymi pracownikami są osoby świeckie. Przychodzą do pracy, ale przekraczając próg tego domu, stają się jego domownikami. Tutaj trzeba mieć serce – podkreśla s. Benigna. Największe serca mają chłopcy. Ci bardziej sprawni pomagają leżącym i kolegom na wózkach. Podprowadzają do jadalni, pomagają przy przenoszeniu z łóżka na wózek. Opiekę nad wszystkimi sprawuje niemal 50 pracowników. Przyjeżdżają lekarze z POZ w Bukowinie Tatrzańskiej, a także psychiatra, psycholog czy logopeda. Chłopcy mają zapewnioną kompleksową opiekę medyczną i rehabilitacyjną. Najważniejsze, że są akceptowani takimi, jacy są. Gabryś sobie pokrzykuje. To jego sposób komunikacji. Ktoś powie, że wydaje nieludzkie dźwięki, ale on inaczej po prostu nie umie. Karol stoi całymi dniami w jednym miejscu. Kiedy siostra przechodzi i pyta, co się dzieje, on patrzy na nią i dalej się kołysze, i dalej pokrzykuje.
– Trzeba umiejętnie wejść w ich świat i pokazać im: nie dziwi mnie, że jesteś taki. Jesteś dla mnie ważny. Takiego cię kocham – mówi serafitka. Mieszkańcy domu wrośli w krajobraz Białki Tatrzańskiej. Mają tu wielu przyjaciół. Kiedy idą na spacer czy niedzielną Mszę, odcinek, który można pokonać w ciągu 15 minut, wydłuża się dwukrotnie, bo z tym się przywitają, innego zagadną, z tamtym muszą porozmawiać. Przy budowie domu bardzo pomagał kard. Franciszek Macharski. Nowoczesny budynek powstał dzięki ogromnemu wysiłkowi wielu parafii oraz Zgromadzenia Córek Matki Bożej Bolesnej i spełnia dziś najwyższe standardy opieki nad osobami z różnymi niepełnosprawnościami. Ma spore zaplecze rehabilitacyjne, basen, salę gimnastyczna i duży ogród. W zaprzyjaźnionej stadninie koni w pobliskim Rogoźniku chłopcy odbywają hipoterapię. Lubią sport. Biorą udział w zawodach piłki nożnej i ping-ponga, przywożą trofea i medale.
– Jak ja lubię tam z nimi jeździć! To cuda i wianki! Krzyczymy, drzemy się jak poparzeni. Wracamy ochrypnięci i szczęśliwi. Fantastyczna rzecz! – opowiada s. Benigna. Wraz z pobliskim Ośrodkiem Rewalidacyjno-Wychowawczym, gdzie chłopcy chodzą do szkoły, siostry serafitki organizują Dni Dziecka, a to oznacza zabawy i konkursy od rana do wieczora. Do domu często zaglądają wolontariusze, przyjeżdżają zespoły regionalne, młodzież ze szkół nowotarskich z przedstawieniami i koncertami, przedszkolaki. Codziennie coś się dzieje. – Kiedy chłopcy spodziewają się gości, od rana są ogoleni, wypachnieni, wykantkowani i stoją z niecierpliwością pod drzwiami – opowiada ich „mama”.
Rozstania
Warunkiem przyjęcia do domu u sióstr serafitek jest nieukończony 18. rok życia. Kiedy chłopiec osiąga pełnoletność, może zmienić miejsce i zamieszkać w domu dla dorosłych. Jeżeli jednak chce pozostać, może tu być nawet do końca swoich dni. Rozstania są najtrudniejsze. – Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, żeby chłopiec obligatoryjnie po osiągnięciu 18. roku życia musiał się od nas wyprowadzić. Chyba by nam wszystkim serca popękały – wyznaje s. Benigna.
Łzy płyną jednak również wtedy, gdy chłopcy odchodzą z własnej woli. Są żal i tęsknota. Na szczęście wracają, odwiedzają dawnych kolegów, dzwonią. Wciąż mają sobie wiele do opowiedzenia. Cierpienie jest nieodłącznym towarzyszem chłopaków. Ci z czterokończynowym porażeniem dziecięcym bardzo cierpią z powodu przykurczy mięśni. Jest też cierpienie duchowe: tęsknota za rodziną, za kimś, kto przyjedzie i będzie blisko.
– Zdarzyło się kilka razy, że chłopcy musieli opuścić dom. Z tęsknoty w niedługim czasie odeszli do Pana – opowiada siostra. W grudniu pożegnali 15-letniego Gracusia. Był bardzo cierpiącym dzieckiem. Płakali wszyscy – siostry, pracownicy domu, chłopcy. – Mamy w niebie naszych chłopaków. Kiedyś nas tam wciągną, a tymczasem pomagają, jak mogą – s. Benigna jest o tym przekonana.
Opatrzność
Dom Pomocy Społecznej dla Dzieci i Młodzieży Niepełnosprawnych Intelektualnie w Białce Tatrzańskiej istnieje od 1954 r., a jego fundamentem jest charyzmat założycielki zgromadzenia sióstr serafitek – bł. matki Małgorzaty Łucji Szewczyk. – Po to powołała do istnienia nasze zgromadzenie, żebyśmy się opiekowały najbardziej potrzebującymi, najbiedniejszymi, nieporadnymi – wyjaśnia s. Benigna. Rano przychodzi do niej Łukasz.
– Ciotka, ja za ciebie amen! – oświadcza. Chłopcy modlą się za swoje „ciotki” i „wujków”, za przyjaciół domu, za dobrodziejów. Wiedzą, że Bóg czuwa nad swoimi najsłabszymi, cierpiącymi dziećmi. Kiedyś siostry przygotowywały się do Dnia Dziecka, ale kiepsko było z pieniędzmi. Siostra dyrektor martwiła się, że nie uda im się przygotować atrakcji dla chłopaków. – Nagle dzwonek do drzwi. Przyszedł pan i w kopercie przyniósł 2 tys. zł – opowiada.
Przez dobrych ludzi Pan Bóg pokazuje, że ich kocha. Niedawno do ośrodka przywieziono podnośnik. To „ładne kwiatki”, czyli efekt zbiórki przeprowadzanej w parafiach, gdzie odbywały się bierzmowania. Biskup Damian Muskus OFM prosił proboszczów, by nie wydawali pieniędzy na kwiaty, tylko przekazali je na rzecz kilku ośrodków, wśród których znalazł się ten białczański. Dzięki temu siostry mogły kupić podnośnik, który ułatwia opiekę nad leżącymi chłopcami. – Wszystko sprowadza się do jednego: żebyśmy umieli się nawzajem kochać – podkreśla s. Benigna. Wtedy dobro wraca ze zdwojoną mocą.
– Osoby, które mają wątpliwości w powołaniu, przychodzą tutaj i spotykają kogoś, kto nie zje, jeśli nie poda mu się łyżki z zupą. Wtedy wszystko wraca na swoje miejsce. Powołanie nabiera nowego blasku i głębi – opowiada. Czasem dzwonią do niej babcie zbuntowanych nastolatków. Ma taki 13 czy 14 lat, nie można się z nim dogadać, ale gdy przyjeżdża do chłopaków w Białce, otwierają mu się oczy. Wreszcie docenia, że jest zdrowy, że ma rodzinę, która go kocha, że może chodzić do szkoły, pracować. Tutaj odkrywają właściwą hierarchię wartości. •
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się