O życiu w warunkach wojennych i pomocy uchodźcom opowiada o. Andrij Syvak, jezuita pracujący we Lwowie.
Magdalena Dobrzyniak: Agresja Rosji w Ukrainie trwa już ponad miesiąc. Jak zmieniło się Wasze życie w tym czasie?
O. Andrij Syvak SJ: Diametralnie. Wojna wprowadziła efekt dezorganizacji i chaosu. To dotyczy każdego, w mniejszym lub większym wymiarze, choć najbardziej jej skutki odczuwają oczywiście mieszkańcy zaatakowanych miast. Codzienne alarmy przeciwlotnicze napełniają ludzi trwogą. Uchodźcy z atakowanych terenów przemieszczają się w bardziej bezpieczne regiony kraju jub za granicę. Mężczyźni są mobilizowani, rodziny rozdzielane. Życie dziś jest jedną wielką niewiadomą, bo trudno przewidzieć, co się wydarzy w kolejnych dniach czy godzinach. Jest też ryzyko dywersji, a to nie daje poczucia spokoju, bo nie wiadomo, skąd może przyjść zagrożenie. Codziennością stało się zagrożenie życia i zdrowia, wybicie z normalnego rytmu.
Czy do takiej niestabilnej sytuacji da się przyzwyczaić?
Od dwóch tygodni, kiedy poczuliśmy, że u nas, na zachodzie, jest w miarę bezpiecznie, ludzie próbują wracać do dawnego funkcjonowania, do pracy czy studiów, które odbywają się online. Dziś, gdy rozmawiamy, jest drugi dzień bez alarmów przeciwlotniczych. Kilka dni wcześniej jednak po kilka razy na dzień musieliśmy schodzić do schronów, co rujnuje możliwość planowania i normalnego funkcjonowania.
Lwów od początku wojny przyjmuje uciekinierów z terenów niebezpiecznych.
Lwów stał się domem dla uchodźców, bo ma dobre położenie. Jest atakowany przez Rosjan, ale wciąż bezpieczniejszy od innych miejsc, a z drugiej strony jest stąd blisko do granicy z Polską, do Słowacji czy Rumunii. To pozwala ludziom podejmować decyzje. Lwów jest punktem przejściowym, ale stwarza warunki dla tych, którzy chcą tu pozostać do czasu, gdy zechcą wrócić do domu lub pojechać dalej.
Takim miejscem jest również dom jezuitów.
W Ukrainie jezuici od 2005 r. prowadzą działalność na rzecz uchodźców. Jezuicka Służba Uchodźcom to organizacja, która działa w 50 krajach świata. W naszym domu mieszkali uchodźcy z Iranu, Iraku, Somalii, Palestyny, Afganistanu i innych państw, gdzie toczyły się wojny, a od 2014 r. są u nas osoby z okupowanych terenów Ukrainy. To jest opatrznościowe. Wielu sceptyków patrzyło na nas jak na ludzi, którzy robią dziwne rzeczy. Teraz zmieniają swoje nastawienie do pełnionej przez nas misji, bo nasz dom był od razu gotowy na przyjęcie rodzin z terenów wojennych.
Jaką pomoc tu otrzymują?
Nasz dom nie jest zbyt wielki, może przyjąć w komfortowych warunkach ok. 30 osób. Uchodźcy otrzymują trzy razy dziennie posiłki, mają wodę, łazienki, miejsca do spania. Mają dostęp do leków i odzieży, zagwarantowaną pomoc prawników, duchownych i psychologów. Dom jest cały czas wypełniony ludźmi. Jedni wyjeżdżają, na ich miejsce przychodzą następni. Są tu dobre warunki dla matek i dzieci. Czasem bywa tak, że przyjeżdżają całe rodziny, ale zwykle na krótko. Mężczyźni przywożą swoje żony i dzieci, i wracają, by walczyć. Ale jest u nas na przykład konsul Mongolii, który został zmuszony do opuszczenia Kijowa i też jest uchodźcą. Pomaga rodakom wydostać się za granicę. Na początku było tak, że trudno było nawet zapamiętać imiona. Ludzie przyjeżdżali wieczorem, rano jechali dalej. Ale dziś coraz więcej ludzi zastanawia się, czy warto wyjeżdżać. W Chmielnickim jezuici prowadzą dom rekolekcyjny, który jest schronieniem dla uchodźców. Wspólnota zakonna, parafia, wolontariusze – wszyscy angażują się w przyjmowanie uciekinierów. Tam mogą odpocząć i posilić się po długiej podróży, nabrać sił na dalszą drogę.
Jezuici mają domy w całym świecie. W jaki sposób niosą Wam pomoc?
W Polsce został stworzony specjalny zespół, który zbiera pieniądze, organizuje konwoje, pomaga ludziom wyjechać z Ukrainy, znaleźć w Polsce pracę i mieszkanie. Pomaga też tym, którzy chcą jechać dalej, współpracując z jezuitami z różnych państw. Współbracia na bieżąco otrzymują informacje o potrzebach, na które od razu reagują. Piszą do nas wspólnoty katolickie z zagranicy – z Polski, Francji, Belgii, zapraszając ludzi do siebie. Co tydzień z Krakowa do Lwowa wyrusza bus z pomocą humanitarną, który w drodze powrotnej zabiera ludzi chcących dostać się do Polski.
Co jest dla Was priorytetem w tym niespokojnym czasie?
Uchodźcy to ludzie, którzy wyjeżdżają, ratując swoje życie. Są tacy jak wszyscy, ale muszą ratować życie swoje i swoich bliskich. Ono jest realnie zagrożone, to nie jest abstrakcja. Z drugiej strony są to ludzie, którzy doświadczyli wielu cierpień, stracili bliskich, są rozdzieleni. To bardzo wrażliwa warstwa społeczeństwa. Zagrożenie jest namacalne. Ważne jest, by uchronić ludzi od wojennej traumy. Wszyscy, którzy teraz są w Ukrainie i każdy dzień przeżywają w atmosferze strachu, w drażniącym dźwięku syren, narażeni są na zmiany w psychice. Im więcej osób wyjedzie teraz za granicę, tym lepiej, bo to pomoże uchronić ich zdrowie, by mogły podnieść z upadku swój kraj po wojnie. Ta pomoc to inwestycja w przyszłość. Chroniąc ich wewnętrzny świat, pomagamy sobie. Jako praktykujący psychoterapeuta uważam, że doświadczenie uchodźcze jest mniej traumatyczne niż pozostanie tutaj. Dla naszego przetrwania i wyjścia z kryzysu ważne jest, byśmy mieli zdrową, niestraumatyzowaną grupę społeczeństwa, która odbuduje normalność po wojnie.
magdalena.dobrzyniak@gosc.pl