W najstarszym w Polsce opactwie sióstr benedyktynek w Staniątkach od ośmiu wieków czas nieprzerwanie odmierza monastyczny styl życia całkowicie poświęconego Bogu. Budowa nowoczesnego muzeum, prace remontowe, a ostatnio przyjmowani uchodźcy – mniszki nie narzekają na brak zajęć i trosk.
Myli się ten, kto uważa, że tam, gdzie mieszkają mniszki klauzurowe, życie upływa w spokoju i ciszy. Przed opactwem wre praca na budowie, w ogrodzie krzątają się siostry, drzwi się nie zamykają, bo do klasztoru zaglądają ludzie chcący kupić wyśmienite przetwory, wypieki, tutejsze miody. Wciąż też pracują archeolodzy, historycy sztuki. Każdego, kto przychodzi, na furcie wita okrągła, uśmiechnięta twarz s. Benedykty. Staruszka zabawia anegdotami i sypie dowcipami jak z rękawa.
Najważniejsza reguła
Gościnność to jeden z fundamentów benedyktyńskiego stylu życia. Wyraża ją jedno proste zdanie Reguły: „Wszystkich przychodzących do klasztoru gości należy przyjmować jak Chrystusa”. Tym samym okazuje się On nie tylko gospodarzem domu, ale także przybyszem, który puka do jego bram. Pewnie dlatego każdy, kto zagląda do opactwa benedyktynek w podkrakowskiej wsi, czuje się jak u siebie. Jak matki z dziećmi uciekające przed wojną z Ukrainy, które tutaj znalazły schronienie i tymczasowy dom. Dziś jest ich ok. 90, ale był czas, że u sióstr mieszkało 120 gości – część z nich nocowała wówczas w kaplicy. Przyjechali z różnych miast: z Kijowa, Charkowa, Chersonia, Odessy... Dzieci płaczą na widok dymów unoszących się z pól, gdzie wypalana jest trawa – kojarzy im się z wojną. Ale – jak wszystkie maluchy – cieszą się z łakoci i zabawek ofiarowanych im przez ludzi, którzy wspierają siostry w goszczeniu przybyszów z Ukrainy. Dzięki nim mniszki, na co dzień borykające się z ubóstwem i kłopotami w bieżącym utrzymaniu domu, mogą im zapewnić nie tylko dach nad głową, ale także wyżywienie, ubrania, lekarstwa i wszystkie potrzebne rzeczy. Są też wolontariusze, którzy pomagają w przyjęciu gości, zakwaterowaniu, transporcie. Staniątki to dla uchodźców pierwszy punkt postoju po przekroczeniu granicy. Niektórzy zatrzymują się tu na krótko, by nabrać sił przed dalszą podróżą. Inni zostają dłużej, szukają domu i pracy. Pomoc na pewno będzie jeszcze potrzebna, bo u sióstr piętrzą się rachunki za media, które wzrosły po przyjęciu tylu dodatkowych osób. Trzeba też kontynuować kosztowne dzieło budowy muzeum.
Detektyw i mniszki
Profesor Andrzej Włodarek, historyk sztuki i autor trzytomowego katalogu zabytków opactwa, związany jest z tym miejscem już od lat 80. ubiegłego wieku i wciąż pozostaje pod jego urokiem. – Osiem wieków historii czuje się tu na każdym kroku – opowiada, przyznając, że o staniąteckich skarbach wie dużo, ale nie tyle, ile sam by chciał wiedzieć. – To jest ogromny zespół. Ocalał przez wieki dzięki skrzętnym zabiegom i trosce pokoleń sióstr – podkreśla naukowiec. Katalog zbiorów staniąteckich jest efektem mrówczej pracy zespołu ludzi, ale prof. Włodarek przyznaje, że zadanie wszystkich przerasta.
– Robiliśmy wszystko, żeby w tym gąszczu przedmiotów się nie zagubić. Wszystko trzeba było sfotografować, zmierzyć, opisać, sprawdzić w archiwaliach inwentarzy i rachunków – wylicza. Klasztor jest wielki, kryje ogromną liczbę pomieszczeń, częściowo niedostępnych dla osób z zewnątrz. – Siostry nie zawsze wiedzą, że mają w celi zabytkowy przedmiot. Czasem pokazywały nam jakieś reprodukcje obrazków, które dla nich mają wartość sentymentalną, a nie zwracały uwagi na krucyfiks z XVIII wieku. One są po prostu oswojone z tymi zabytkami – podaje przykład historyk. Dlatego jego praca przypomina dociekania detektywa. Wiele zasobów zostało odkrytych przypadkiem w różnych zakamarkach klasztoru. Nigdy nie były odnotowane w inwentarzach. Zadania nie ułatwiają też skutki zawirowań dziejowych. – Rekwizycje austriackie czy z czasów insurekcji kościuszkowskiej przetrzebiły zasoby. Z czasów internowania sióstr w Alwerni nie ma żadnych przekazów o tym, co zginęło, co zostało skradzione. To praca w ciemno, na wiele lat – mówi prof. Włodarek.
Istotnym problemem dla opactwa jest jednak brak powołań. To powoduje nie tylko kłopoty organizacyjne, bo 9 sióstr – w większości w starszym wieku – nie jest w stanie prowadzić gospodarstwa i zarabiać na jego utrzymanie. Prawdziwą katastrofą byłoby przerwanie ciągłości obecności mniszek benedyktynek w tym miejscu. – To jest duże zmartwienie. Sióstr jest coraz mniej. Nie ma już sióstr Hilarii, Franciszki, Julii. Nieoceniona s. Małgorzata Borkowska twierdzi, że nie ma żadnych reguł: ani wydarzenia historyczne, ani klęski żywiołowe nie są skorelowane z liczebnością wspólnot i liczbą powołań. Trzeba zdać się na Pana Boga – uważa prof. Włodarek, zatroskany o przyszłość benedyktyńskiego ducha w wiekowym klasztorze. – Tak mi się marzy... Może nowe powołania wzbudzi widok zabytków świadczących o duchowej głębi ośmiu wieków naszej obecności w Staniątkach? To są rzeczy, które prowadzą do Boga i świadczą o tym, jak On działa w ludzkim życiu i dziejach wspólnot – kraju, społeczeństwa, Kościoła. Dla mnie oglądanie tych wszystkich skarbów było poruszającym doświadczeniem – wyznaje matka Stefania. – Kiedy jadę samochodem i śpiewam suplikacje, dokładam jeszcze jedną zwrotkę – błagalną – o powołania – dodaje.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się