Smok wawelski, czyli rzeźba Bronisława Chromego, zieje ogniem przed Smoczą Jamą pod Wawelem już od 50 lat.
Choć pięćdziesiątka to dla smoka wiek raczej młodzieńczy, Kraków postanowił urządzić smokowi jubileusz na wielką skalę i zgodnie z hasłem "Kraków cię zasmoczy!" finałowe party odbyło się na Błoniach, a przyszedł na nie kto chciał, bo zaproszeni byli wszyscy. I prawie wszyscy przyszli!
Mało kto wie, że słynny smok miał być... fontanną i stać na placu Wolnica. Chromy wysłał na konkurs kilka projektów fontanny, wygrała rzeźba smoka. Prezydentowi Skolickiemu smok tak się jednak spodobał, że w rezultacie stanął koło jamy pod Wawelem jako ziejący ogniem gad, a na Wolnicy do dzisiaj wśród dźwięku ciurkającej wody dmuchają w fujarki muzykanci - też będący dziełem Chromego.
Impreza na Błoniach była co się zowie. Dookoła wydzielonego placu rozłożyło się obozowisko wojów (raczej nie rycerzy, których we wczesnym średniowieczu nie było, stąd drużyny "Krak" czy "Wytędze" to drużyny wojów). Woje, jak to woje, tłukli się zapamiętale po hełmach i kolczugach toporami i mieczami w sześciu starciach na środku pola, nie zwracając najmniejszej uwagi na próby mediacji podejmowane przez owieczkę Janinę, żywą maskotkę imprezy. Ponieważ upał był porządny, niejeden po bitwie padł jak ścięty, bo ubiór woja jest gruby, ciężki i bardziej odpowiedni na średniowieczne skandynawskie zimy niż na upalne lata XXI wieku.
Na straganach otaczających plac można było nabyć wyroby rzemieślników, zagrać w wikińską grę przypominającą szachy albo zrobić sobie tatuaż (bolało raczej bardzo, bo oprawioną w drewno igłę tatuator wbijał ręcznie na żywca i to głęboko!).
Gdy ktoś nie czuł w sobie odporności na ból wczesnośredniowiecznego Słowianina czy Wikinga, mógł skorzystać z innych atrakcji. Do dźwięków muzyki grupy Daj Ognia prowadzona była nauka tańców (tańce były tradycyjne i raczej łatwe, według słów instruktorki, "żeby zatańczyć chodzonego wystarczy umieć chodzić". Można też było samodzielnie wybić pamiątkową monetę w warsztacie mincerza, podmuchać kowalskim miechem w kuźni, najeść się rozmaitych przysmaków, niekoniecznie średniowiecznych (na przykład smocze lody), a na koniec, jak ktoś dał radę się dopchać - dostać kawałek urodzinowego tortu smoka, który (smok, a nie tort) doglądał całej imprezy i komentował jej przebieg przez głośniki - nie pojawiając się na scenie, tylko unosząc się jak jakiś prehistoryczny dron nad Błoniami.