Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

Tam zapłonął świat

Najpierw był potężny huk. Potem wielki błysk i fala uderzeniowa rzuciła ich na ziemię. Ułamek sekundy po tym, jak rosyjski pocisk moździerzowy uderzył w oddalony o 30 metrów budynek, Grażyna Aondo-Akaa myślała, że umiera. Życie uratował jej Kamil Moskal.

Dziś, będąc już w jednym z krakowskich szpitali, mocno wierzy, że z tej dramatycznej historii, która stała się jej udziałem, musi wyniknąć jakieś dobro. Jedno jest pewne: wszędzie, gdzie w wojennej zawierusze dotarli Grażyna i Kamil (wolontariusze krakowskiego Katolickiego Stowarzyszenia Osób Niepełnosprawnych i Ich Przyjaciół „Klika”, działający w Ukrainie pod szyldem „Klika w Charkowie”), byli świadkami ogromnej ludzkiej samotności i jeszcze większego ogromu cierpienia. W Bachmucie zobaczyli zaś piekło. – To może być obecnie jedno z najgorszych i najbardziej krwawych miejsc na ziemi. Gdy 6 stycznia jechaliśmy tam po raz czwarty, nie przypuszczałam, jak krwawe będzie i dla mnie – przyznaje dziewczyna.

Bach, bach! Bachmut

Po raz pierwszy „Klika w Charkowie” zameldowała się w Bachmucie pod koniec listopada. Grażyna i Kamil pojechali tam z zaprzyjaźnioną dziennikarką i wolontariuszem z Niemiec. Zawieźli ogromną ilość pomocy humanitarnej, a na miejscu zrozumieli, że na jednej wyprawie skończyć się nie może. Bo to, co tam zostawiają, jest tylko kroplą w morzu bezkresnych potrzeb.

– Pierwszy raz zobaczyłam wojnę z tak bliska, nie tylko jej skutki. Tam zapłonął świat. A ja chcę, by płonął, ale ogniem serc. Bez zemsty i nienawiści. Tylko miłość zatrzyma ten pożar – mówi Grażyna. Jadąc do Bachmutu, przejeżdżali przez Słowiańsk i Izium – kolejne kręgi piekielne i miejsca apokaliptyczne, doszczętnie zniszczone. Widzieli miejsca masowych grobów i ekshumacji, jak również specjalnie oznaczone tereny, w których ginęli ludzie. – Do samego Bachmutu wjeżdża się w eskorcie ukraińskich żołnierzy, trzeba mieć na sobie hełm i kamizelkę kuloodporną. Raz po raz słychać złowieszcze „bach, bach!”, a niebo przecina ogień pocisków, bo ostrzał trwa tam całą dobę. W takich warunkach wciąż mieszka od 10 do 15 tys. osób [dane z 6 stycznia – przyp. aut.], w tym 400 dzieci, które biegają po bombardowanych ulicach – mówi Grażyna. Dlaczego ci ludzie tam zostali? Trudno powiedzieć, ale na pewno nie dlatego, że tak jest im dobrze, jak mówią niektórzy.

– Moje doświadczenie i oko pedagoga podpowiadają, że zostali ci najbardziej bezradni, którym ktoś musi pokazać, że mogą uciec. Ktoś musi też ich przygarnąć i wziąć za nich odpowiedzialność – przekonuje wolontariuszka. 6 stycznia krakowianie znów wyruszyli do Bachmutu. Mieli świadomość, że ogłoszone przez Rosję z okazji prawosławnych świąt zawieszenie broni jest tylko medialną przykrywką, ale wierzyli, że i tym razem wszystko będzie dobrze. Zabrali ze sobą tonę chleba, kiełbasę, składniki na sałatkę warzywną, kutię, barszcz, mandarynki, słodycze i zabawki dla dzieci. W pierwszym tzw. punkcie niezłomności pomoc rozdali bez problemu. Gdy wypakowywali dary w drugim (dołączyli tam do nich lokalni wolontariusze), Rosjanie, których pozycje znajdowały się kilkadziesiąt metrów dalej, rozpoczęli atak. Kamil został lżej ranny i od razu zobaczył, że prawa stopa Grażyny wygląda, jakby stała obok nogi – trzymała się na cienkim pasie skóry i ciała. Druga noga też dostała odłamkiem. – W lewej nodze poczułam obezwładniający ból. W prawej nie czułam już nic, oprócz tego, że strugami wypływa ze mnie krew – wspomina dziewczyna. Kamil błyskawicznie założył jej na prawą nogę dwie stazy (opaski uciskowe tamujące masywny krwotok), a na lewą jedną stazę i szalik.

– Czułam, że jest źle. Zwłaszcza wtedy, gdy przybiegła miejscowa kobieta Swieta, pytając, czy zaśpiewać mi piękną, rzewną piosenkę. Wtedy zapytałam Kamila, czy umieram. Usłyszałam, że na razie się nie wykrwawiam. Nic innego nie umiał mi powiedzieć, ale nie pozwalał mi zasnąć, gdy chciałam zamknąć oczy. Prawie pół godziny czekaliśmy na pomoc (wokół trwały regularne walki, żołnierze mieli pełne ręce roboty), modląc się, by nie nastąpił kolejny przylot, bo to by oznaczało śmierć na miejscu. Artylerię i serie z karabinów słychać było bez przerwy – opowiada Grażyna. Najpierw trafiła do punktu reanimacyjnego w Bachmucie, a potem do szpitala w Pawłogrodzie, gdzie konieczna była amputacja prawej nogi (oszczędzająca kolano). Do Polski transportem medycznym (dzięki zaangażowaniu rządów Polski i Ukrainy oraz Fundacji „Humanosh”) przyjechała 10 stycznia, a z lubelskiego szpitala do Krakowa – 16 stycznia. – Dopiero w drodze do Polski ratownicy jasno potwierdzili moje przypuszczenia: nie miałam prawa przeżyć tego, co się stało. Kamil mnie uratował – mówi Grażyna i zapewnia, że pomoc Kliki dla Ukrainy się nie skończy. A jak się zaczęła?

Historie, które łamią serca

Gdy 24 lutego 2022 r. wybuchła wojna, w Klice wszyscy zadawali sobie pytanie, co będzie z tymi, którzy sami nie są w stanie uciec przed rosyjską agresją: z osobami ciężko chorymi, niepełnosprawnymi, przykutymi do łóżka albo wózka inwalidzkiego, a czasem także zostawianymi przez bliskich na pastwę losu. Najpierw w Krakowie powstał więc punkt informacyjny dla osób z niepełnosprawnością i ich rodzin, które ewakuowały się z Ukrainy, ale szybko okazało się, że nie tędy droga, że Klika, chcąc realnie pomagać, musi organizować wszystko samodzielnie: od załatwiania sprzętu medycznego dla tych, którzy przyjeżdżali do Polski, przez wysyłanie transportów humanitarnych do Ukrainy, aż po ewakuację stamtąd ludzi najbardziej bezbronnych, którzy nie potrafią wydostać się z bombardowanych miejscowości. Jako pierwszy tego ostatniego zadania podjął się jeden z wolontariuszy Kliki Kamil Moskal, który na początku marca pojechał do Ukrainy, by rozeznać sytuację. Efekt był taki, że został tam na stałe, by docierać do najbardziej niebezpiecznych miejsc: Charkowa, Mariupola, Sum, Żytomierza, Zaporoża. Pomagał zarówno na miejscu (nawet gasząc pożary), jak i przewożąc niektóre osoby do Polski. Grażyna koordynowała to wszystko z Krakowa, stając się niejako żywym centrum dowodzenia jedynego tego rodzaju przedsięwzięcia w całej Polsce.

Im bardziej angażowała się w projekt, tym bardziej dojrzewała w niej myśl, by choć na chwilę dołączyć do Kamila i być z niewinnymi ofiarami wojny, dawać im nadzieję i dzielić się z nimi miłością, by mogli przetrwać ten nieludzki, przesiąknięty nienawiścią czas. W końcu w lipcu pojechała do Ukrainy i przez miesiąc rozdawała tony pomocy humanitarnej, kupowała leki, nosiła wodę na wysokie piętra wieżowców odciętych od prądu i odwiedzała osoby niepełnosprawne oraz te, które od początku wojny mieszkały w piwnicach, bojąc się wyjść na zewnątrz. Widziała oderwane fragmenty bloków, które przygniotły samochody, zwisające z okien umywalki i domyślała się, jak wyglądał tor lotu odłamków w zniszczonych rakietą mieszkaniach, w których – na trasie pocisku – stały np. dziecięce krzesełka do karmienia. Słuchała też opowieści, które łamią serca – chociażby o tym, jak babuszki klęczały na ulicy, trzymane na muszce karabinu, albo o tym, jak sześcioletnia dziewczynka nauczyła się rozróżniać po odgłosach, z której strony wylatują rakiety, i uspokajała dorosłych, że nie trzeba się bać, bo to wyloty, nie przyloty... Do Krakowa pod koniec sierpnia wróciła z założeniem, że nadal będzie koordynowała działania Kliki w Ukrainie (trzeba było m.in. kupić tony ciepłej odzieży dla skazanych na mroźną zimę ludzi) i zdalnie wspierała Kamila. Wkrótce jednak życie napisało taki scenariusz, że w październiku Grażyna po raz drugi zjawiła się w Charkowie.

Dusza tańczyła z radości

Wraz z Kamilem znów rzuciła się w wir pomagania: rozdawania żywności, leków, odzieży (także butów dla żołnierzy), karmy dla zwierząt, baterii, środków opatrunkowych i wielu innych niezbędnych rzeczy. – Wszystko to było możliwe dzięki darczyńcom, którzy nam zaufali i cały czas wspierali naszą zrzutkę (www.buycoffee.to/klikawcharkowie). Każdą złotówkę wydaliśmy na dobry cel – podkreśla Grażyna i dodaje, że doświadczenie nauczyło ją, iż „humanitarka” jest tylko pretekstem do spotkania z drugim człowiekiem i zrozumienia go. Do pokazania mu, że świat o nim nie zapomniał. – Znajdowaliśmy ludzi, którzy w wojennej rzeczywistości czują się nikomu niepotrzebni. Przywracanie im sensu życia jest czymś niesamowitym – przekonuje Grażyna.

Kawałek świata udało im się chociażby zacerować w małej miejscowości w obwodzie odeskim (obecnie można tam dojechać tylko przez Mołdawię, nadkładając 150 km), gdzie mieszka 6-letni Nikita, który urodził się z porażeniem mózgowym. Przez całe swoje życie tylko leżał, oglądając sufit pokoju, bo choć jego mama Gala kocha go nad życie, nie była w stanie zapewnić mu odpowiedniej pomocy. O ich istnieniu Grażyna i Kamil dowiedzieli się sobie tylko znanymi sposobami. Po pierwszych odwiedzinach u Nikity wiedzieli, że najważniejszą sprawą jest wyczarowanie dla chłopca pionizatora, by po raz pierwszy mógł usiąść. Pomysł wydawał się misją niemożliwą. Ale nie dla Grażyny i Kamila. Po ich apelu na Facebooku, by Polacy pomogli kupić pionizator, złotówki na zrzutce posypały się w zawrotnym tempie, a potem okazało się, że znajomi jadą z pomocą do Charkowa i mogą przewieźć urządzenie przez granicę.

– Gdy Nikita postawił stopę na podnóżku, był jednym wielkim zdziwieniem. A potem po prostu siedział. Moja dusza wtedy zatańczyła z radości. Dziś myślę, że może moja noga jest ceną za to wszystko, co udało nam się zrobić w Ukrainie. Także za ten pionizator... Historia Nikity jeszcze długo będzie we mnie rezonować – nie kryje wzruszenia Grażyna. Radość była też wtedy, gdy udało się zorganizować mikołajki na charkowskiej Saltówce [jedna z dzielnic miasta – przyp. aut.] i wtedy, gdy dwie „dziewuszki” (70-letnia córka i 91-letnia mama) dostały od Grażyny i Kamila bożonarodzeniową choinkę. Nie byłoby w tym pewnie nic dziwnego, gdyby nie fakt, że obie panie mieszkają na 11. piętrze wieżowca, który przetrwał najstraszniejszy ostrzał Charkowa, i że obie są tak bardzo chore, iż od początku wojny nie są w stanie wydostać się ze swojego mieszkania. – W Bachmucie każdego dnia rannych zostaje nawet 120 osób. Byłam więc jedną z wielu. Jestem szczęśliwa, że żyję. Za jakiś czas chcę wrócić do Ukrainy, ale już nie na front. Na razie plan jest taki, że muszę trochę się podleczyć, a potem nauczyć się na nowo chodzić. Z protezą. A w wakacje założę sukienkę – uśmiecha się G. Aondo-Akaa.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy