Diecezjalny etap procesu beatyfikacyjnego o. Jacka Woronieckiego OP kończy się dzisiaj w Krakowie. Jak podkreśla jego wicepostulatorka s. Gabriela Wistuba, dominikanin może być patronem cierpiących na depresję, bo sam doświadczał stanów przygnębienia i apatii, które dziś zostałyby zdiagnozowane jako depresja.
Magdalena Dobrzyniak: Ojciec Jacek Woroniecki to nie jest typ „świętego z sąsiedztwa”. Arystokrata, człowiek, którego rad słuchali wielcy tego świata. Może być nam bliski?
s. Gabriela Wistuba OP: Mamy świadectwa mówiące o tym, że radzili się go i wielcy, i mali. Jedna z naszych sióstr wspominała, że jako 12-letnia dziewczynka przyjechała do Lublina z rodzicami. Uciekali z Rosji przed bolszewikami. Usłyszała o ojcu, że mówi piękne kazania. Posłuchała go kilka razy i postanowiła poprosić o kierownictwo duchowe. Podeszła do niego przed kościołem, a on odpowiedział na jej prośbę. Umiał rozmawiać z dziećmi, chętnie przebywał z harcerzami – już na początku niepodległości napisał dla nich kilka pisemek, a w czasie wojny w 1920 roku z łopatą w ręku razem z nimi kopał okopy. Odwiedzał więźniów. Był bardzo przystępny, choć trudno dziś mówić o nim „święty z sąsiedztwa”, bo dzieli nas czas i kontekst kulturowy. Był też bliski chorym, bo sam wiele chorował, co powodowało stan przygnębienia i apatii, dziś pewnie byłoby to zdiagnozowane jako depresja.
To mu pewnie komplikowało codzienność?
Miał wagotonię, chorobę nerwu błędnego, która towarzyszyła mu całe życie. W czasie kilkudniowych ataków tracił równowagę, czemu towarzyszyły torsje, zachwianie rytmu snu i aktywności, odczuwania zimna i ciepła. Przeszedł kilka operacji, w młodości miał gruźlicę, która – zaleczona – odezwała się jednak pod koniec życia. Mimo to umiał się mobilizować, by wykrzesać siły do pracy, kontaktu z ludźmi, relacji, a przy tym nie tracił humoru. Myślę, że będzie patronem ludzi zmagających się z zaburzeniami depresyjnymi. Gdy w Krakowie otwarto klinikę neuropsychiatryczną, regularnie korzystał w niej z leczenia, choć w tamtych czasach trzeba było się liczyć z opinią, że to „szpital dla wariatów”. Nie bał się tego. Ważniejsze było dla niego to, że kuracje mu pomagały i pozwalały nabrać sił do kolejnego roku posługi. Cierpiał też z innych powodów. W wielu działaniach, które podejmował, a które dziś uważamy za wybitne osiągnięcia (ocalenie KUL w czasie kryzysu w początkowym okresie jego istnienia, powrót dominikanów do Warszawy i innych miast), spotykał się z przeciwnościami, niezrozumieniem, pomówieniami. Nie pozwalał sobie wówczas na zniechęcenie. Przyjmował tę rzeczywistość jako część dzieła i ofiarowywał Bogu.
Współbracia wspominali mimo to jego poczucie humoru. Przy tak wielu różnych dolegliwościach to oznaka wielkiego charakteru.
To prawda. Znane są jego różne powiedzonka. Kiedy ktoś go np. pytał, jak się czuje, odpowiadał: „Lepiej niż mi się należy”. Miał do siebie dystans i radził innym utrzymać taką postawę: „Pamiętaj, że połowa w życiu ci się nie uda”.
Co Siostrę w nim tak zafascynowało, że postanowiła przyjrzeć się mu bliżej?
Powiedziałabym odwrotnie – to ojciec mnie odnalazł, otacza bliskością i opieką. Wstąpiłam do zgromadzenia, nie znając go, ale już w pierwszych latach zapoznawano nas z jego życiorysem. Pojawiły się wtedy wydane po raz pierwszy po czasach PRL jego książki „Katolicka etyka wychowawcza”, „Pełnia modlitwy”. Bardzo odpowiada mi jego styl – jasny, wyrazisty, pomagający poznawać rzeczywistość, rozumieć ją. Daje taką konstrukcję myślową, w której różne problemy mogą być trafnie analizowane. Ujęło mnie to od strony intelektualnej. Jednocześnie przybliżał mnie do ojca charyzmat, jaki nadał naszemu zgromadzeniu, posyłając do głoszenia Ewangelii na Wschód, do Rosji i krajów, które wyrzuciły Pana Boga ze swoich struktur. W latach 90. XX wieku, gdy granice się otworzyły, mogłyśmy już jawnie realizować tę misję, bo wcześniej siostry wyjeżdżały w konspiracji, bez habitów, w bardzo trudnych warunkach. Utwierdzało mnie to w przekonaniu o prorockiej intuicji ojca Jacka. On modlił się o nawrócenie Rosji od początku swojego kapłaństwa, czyli więcej niż 10 lat przed objawieniami w Fatimie. Mszę św. w tej intencji odprawiał każdego roku w Wielkanoc.
A sam proces beatyfikacyjny?
Zostałam wyznaczona do tej pracy przez przełożonych. Byłam przekonana, że to zadanie mnie przerasta. Jednak krok po kroku, z pomocą życzliwych ludzi, pokonywałam tę drogę. Odczuwałam, że Pan Bóg domaga się zaangażowania w ten proces. Ojciec Jacek delikatnie dawał znać, że jest blisko, że prowadzi. Nieraz miałam wrażenie, że pokazuje palcem, o którą teczkę archiwalną prosić w nieznanym archiwum i które akta przeglądać w nieuporządkowanym stosie dokumentów, by odnaleźć dotyczące go fragmenty. Polecam mu różne sprawy i doświadczam jego pomocy.
Czy dzięki procesowi dowiedziała się Siostra czegoś nowego o ojcu Woronieckim?
Chyba najbardziej uderzyły mnie konkretne informacje o jego zdrowiu, o tym, ile razy był w szpitalu, jak długo tam przebywał. Znana jest jego spuścizna literacka, działalność duszpasterska, ale mało kto wie, z jakim samopoczuciem pracował. To tajemnica człowieka, który musiał na sobie wytrzymać ciężar cierpień, nie dając ich poznać. Inną zaskakującą dla mnie wiadomość kryje list przechowywany na Jasnej Górze. Przed wstąpieniem do zakonu Woroniecki pisał podziękowania wszystkim, którym cokolwiek zawdzięczał w swoim powołaniu. List do o. Przeździeckiego, paulina, zawiera takie zakończenie: „Nie zapomnę tych kilku dni spędzonych na Jasnej Górze pod ojca opieką na wiosnę 1900 roku, które były początkiem mojego nawrócenia”. Ślady świadczące o jego młodzieńczych wahaniach czy jakimś kryzysie do nas nie dotarły, to jedyna taka wzmianka. Zebranie w całość dokumentów, które wyszły spod pióra ojca Jacka, pokazuje, że był on tytanem pracy. Daje to do myślenia – musiał mieć silne, najpewniej nadprzyrodzone, motywacje.
Wymagał od siebie.
Tak był wychowany. To etos rodzin ziemiańskich, arystokratycznych. W dobrym też czasie trafił na studia we Fryburgu. Spotkał tam dominikanów przejętych myślą św. Tomasza. Ojciec Jacek od czasów studiów wprost od Akwinaty czerpał wskazówki do pracy nad sobą. Wychowanie charakteru stało się jego ulubionym tematem nauczania. Poświęcił mu pierwsze wykłady otwarte, jakie prowadził po przybyciu do Krakowa w 1914 roku. Później w formie wykładów z etyki przedstawiał to zagadnienie studentom wszystkich kierunków na KUL. Zasady postępowania, które podawał innym, najpierw ćwiczył na sobie.
Czy to dobry patron dla wychowawców?
Już nim jest. Są środowiska pedagogiczne, które inspirują się jego nauczaniem, propagują je. Wiele razy miałam okazję spotykać się z nauczycielami, wychowawcami czy rodzicami, którzy w jego książkach szukają odpowiedzi na pytania, na czym polega dojrzałość człowieka i jak do niej prowadzić dziecko, nastolatka, wreszcie siebie samego przez całe życie.
Warto u niego szukać odpowiedzi na dylematy nurtujące nas w Kościele i społeczeństwie?
Sam doświadczył trudnych czasów rusyfikacji i ograniczeń wyznawania wiary. Znał historię Kościoła, podejmował refleksję nad jego wzlotami i ciemnymi okresami. Jego myśl jest porządkująca, jasna i precyzyjna. Nie ucieka od problemów, podejmuje je. Uczy, że rozumienie rzeczywistości wymaga wysiłku intelektualnego, ale jest naszym obowiązkiem. Formułuje zasadę o kierowniczej roli rozumu w życiu człowieka i daje wskazówki, jak kształtować uczucia i radzić sobie z emocjami, aby pozostać wolnym.
Był też odnowicielem Polskiej Prowincji Dominikanów. Nasuwa się skojarzenie ze św. Jackiem Odrowążem, pierwszym polskim bratem kaznodzieją.
Zakonne imię Jacek nadał o. Woronieckiemu generał dominikanów, z którym przyszły zakonnik nawiązał kontakt. Zachowały się listy profesorów z Fryburga piszących do generała, że dwaj polscy studenci myślą o powrocie dominikanów do Rosji. Pamiętajmy, że Polska wówczas była pod rosyjskim zaborem. Upłynęło wiele czasu, zanim się ziściły te prognozy, ale rzeczywiście ojciec Jacek miał wielki udział w rozkwicie dominikanów w odrodzonej Polsce. Doprowadził do wybudowania klasztoru i kolegium w Warszawie na Służewie, do powrotu dominikanów do Poznania i odzyskania klasztoru w Lublinie. Dzieła te były prowadzone za cenę sprzedaży nieruchomości należących do małych klasztorów w dawnej wschodniej Małopolsce. Dziś bracia oceniają, że miał prorockiego ducha: dominikanie są w wielkich miastach Polski, a tamte klasztory, na terenach wchłoniętych do ZSRR, zostały utracone.
W tym samym czasie powstało Wasze zgromadzenie?
Powstało w 1932 roku, gdy o. Jacek przebywał w Rzymie. Nie był klasycznym założycielem. Dał ideę i prowadził pierwsze siostry jako kierownik duchowy, ale zostawił im dużą samodzielność. Pomagał w pisaniu konstytucji, ale raczej w formie rady, a nie decyzji autorytatywnych. Gdy był już w Polsce, przyjeżdżał, głosił rekolekcje, ale nie uważał się za założyciela, który coś narzuca. Jest taki list do ówczesnej przełożonej, w którym pisze, że cieszy się, iż siostry nie przyjmują jego propozycji na ślepo.
Stawiał na dojrzałość.
Tak. A przede wszystkim szukał, rozpoznawał, czego chce Pan Bóg. Zresztą do końca formował sam siebie. Nawet w śmiertelnej chorobie. Gdy dowiedział się, że środki, które mu podają, nie leczą, a jedynie zmniejszają ból, zrezygnował z nich, a bezsenne noce postanowił ofiarować kolejno za siostry naszego zgromadzenia. Pisał z pogodą: „O ile mnie rachunki nie mylą, zostały mi jeszcze cztery postulantki”.