Zaprasza na nią ks. Mateusz Wójcik, duszpasterz środowiska ratowników i dyrektor Domu Polskiego w Rzymie.
Ten wyjazd, który potrwa od 18 do 22 listopada, będzie zarówno szansą na integrację ratowniczego środowiska (które tworzą ratownicy medyczni, pielęgniarki i lekarze pracujący w ratownictwie medycznym), jak i duchową formację, połączoną ze zwiedzaniem najpiękniejszych miejsc Wiecznego Miasta. Ksiądz Mateusz zapowiada też niespodzianki, niedostępne dla typowego turysty. - Chociażby z takiego logistycznego powodu listę chętnych w pewnym momencie będę musiał zamknąć, dlatego jeśli ktoś chciałby spędzić z nami czas, warto się pospieszyć z decyzją - zachęca ks. Wójcik, a Joanna Świtała, koordynatorka Duszpasterstwa Ratownictwa Medycznego Archidiecezji Krakowskiej, dodaje, że już z niecierpliwością czeka na konferencje, które przygotowuje ks. Mateusz, i na rozmowy z koleżankami i kolegami po fachu.
Powstanie duszpasterstwa było pomysłem Marka Maślanki, od 9 lat dyrektora regionalnego Regionu Południowego Lotniczego Pogotowia Ratunkowego (obejmującego 6 baz: w Krakowie, Kielcach, Sanoku, Wrocławiu, Katowicach i Opolu). Próbuje on teraz zbudować grupę osób rozumiejących, że ratownicy potrzebują nie tylko pomocy psychologicznej (która powinna być ogólnodostępna!), ale też duchowej. - Gdy przyszły ratownik kształci się, najważniejszym celem jest to, by potrafił zrobić wszystko, co jest w ludzkiej mocy, aby uratować czyjeś życie. W efekcie trochę zapomina się o tym, co kiedyś będzie przeżywał. Dziś, po przepracowaniu ponad 30 lat w zawodzie, widzę, jak wiele jest wśród nas (ratownictwo medyczne w całej Polsce tworzy kilkanaście tysięcy osób) wypalenia zawodowego, zmęczenia czy problemów rodzinnych (np. rozpadających się małżeństw) oraz wychowawczych, które są konsekwencją życia w ciągłym stresie i na mocnej adrenalinie - przekonuje M. Maślanka.
Często, by przetrwać, czyli poradzić sobie z drastycznymi obrazami, które zostają gdzieś z tyłu głowy, ratownik próbuje odciąć się od trudnych emocji albo je w sobie tłumi. Problem w tym, że one prędzej czy później powrócą. Co więcej, duży procent ratowniczego środowiska jest daleko od Kościoła (i różne są tego przyczyny - np. spotkanie na swojej ścieżce kapłana, który zamiast wysłuchać jakiejś dramatycznej historii i dać duchowe wsparcie, dawał tylko złote, pozbawione empatii rady i mówił wyuczone formułki). Z tego względu M. Maślanka nie ma wątpliwości, że początkowo działalność duszpasterstwa może być sianiem na pustyni albo "szpitalem polowym", i że trzeba będzie włożyć w to wszystko dużo serca, by przyciągnąć chętnych do zbliżenia się do Boga. - Tak naprawdę, czy ktoś w Boga wierzy, czy nie, to w większości przypadków wierzy, że po ziemskim życiu, które się kończy, jest coś jeszcze. I dlatego większość z nas zadaje sobie trudne, egzystencjalne pytania - także te dotyczące kwestii etycznych, gdy nie jesteśmy w stanie uratować każdego pacjenta i gdy umiera on na rękach ratowników. Samemu trudno znaleźć na nie odpowiedź, zwłaszcza gdy np. w wypadku albo w innych tragicznych okolicznościach umiera dziecko - przyznaje M. Maślanka. - Słowa "Memento mori" towarzyszą nam każdego dnia, bo wykonując swoje obowiązki, zderzamy się z sytuacjami, które dla osób niezwiązanych z ratownictwem są trudne do wyobrażenia - dodaje.
Ta praca jest bardzo wyczerpująca emocjonalnie. Monika Łącka /Foto GośćWie coś o tym ks. Wójcik, który jako jeden z niewielu kapłanów ma ukończony kurs kwalifikowanej pierwszej pomocy (zrobił go, jeszcze zanim wstąpił do seminarium). Ma on też doświadczenie śmierci osób, których nie udało się uratować. - Dla ratowników to jest chleb powszedni i mam świadomość, że są obrazy, które potem długo noszą oni w pamięci i które nie mogą utrudniać im pracy, gdy trzeba podjąć reanimację kolejnej osoby - zauważa ks. Mateusz. Choć na stałe mieszka w Rzymie, to zapewnia, że oprócz listopadowych rekolekcji chce też dawać siebie ratownikom tak, jak to będzie możliwe - chociażby poprzez rozmowy telefoniczne czy połączenia online. - Kapelani pracują w szpitalach, swoich kapelanów i duszpasterzy mają policja, straż pożarna, lekarze, pielęgniarki, ale do niedawna nie mieli go ratownicy, którzy stają przecież na pierwszej linii frontu, są świadkami tego, jak życie walczy ze śmiercią. Widzą nagłe odejścia i obserwują, co dzieje się z człowiekiem, który (jeśli jest przytomny) rozumie, że to prawdopodobnie ostatnie chwile jego ziemskiego życia. Dlatego nominację na duszpasterza środowiska ratowników od abp. Marka Jędraszewskiego przyjąłem z radością, ale też ze świadomością, że to duszpasterstwo trzeba będzie budować od podstaw - podkreśla.
Duchowe wsparcie przyda się też ratownikom, którzy jeżdżą karetkami pogotowia, i tym, którzy latają żółto-czerwonym "śmigłem". - Jest duże prawdopodobieństwo, że śmigłowiec, który widzimy nad Krakowem, należy do naszej krakowskiej bazy LPR (pracuje w niej 9 ratowników /pielęgniarzy medycznych, 6 pilotów i 7 lekarzy), ale równie dobrze może to być helikopter z Kielc czy z Katowic. Zazwyczaj latamy bowiem w promieniu ok. 60 km, a na start od przyjęcia zgłoszenia w ciągu dnia mamy 3 minuty, co pozwala dotrzeć na miejsce zdarzenia w ok.15 minut. Bywa jednak, że okoliczności decydują, iż trzeba lecieć dalej - wyjaśnia M. Maślanka. Tylko od początku tego roku krakowskie "śmigło" ma już wykonanych ponad 800 lotów (ponad 660 misji HEMS, czyli lotu bezpośrednio na miejsce zdarzenia do osób, które natychmiast potrzebują pomocy, oraz ponad 170 lotów - transportów międzyszpitalnych).
Po przyjęciu zgłoszenia w ciągu dnia ekipa śmigłowca ma na start maksymalnie 3 minuty. Monika Łącka /Foto Gość
Szczegółowe informacje o wyjeździe ratowników do Wiecznego Miasta można znaleźć na profilu wydarzenia - Pielgrzymka do Rzymu Duszpasterstwa Ratownictwa Medycznego Archidiecezji Krakowskiej - na Facebooku.