Są, gdy On tam stoi i czeka

Monika Łącka

|

Gość Krakowski 17/2014

publikacja 24.04.2014 00:15

Miłosierne Samarytanki. – To, co robię, jest służbą Bogu. Chcę być narzędziem w Jego ręku – przekonuje Marta Sawicka, która od 34 lat prowadzi w swoim mieszkaniu kuchnię dla ubogich.

Od góry: Siostra Bożena to dobry duch szpitala w Prokocimiu. Chorym dzieciom oddaje całe swoje serce. Na zdjęciu z małą Asią W środku: – Naszego życia nie mierzy się czasem, który ucieka, ale tym, co z tym czasem zrobimy – przekonuje pani Marianna Na dole: Maleńkie, skromne mieszkanie i kuchnia pani Marty to ciepły punkt na mapie zimnego miasta Od góry: Siostra Bożena to dobry duch szpitala w Prokocimiu. Chorym dzieciom oddaje całe swoje serce. Na zdjęciu z małą Asią W środku: – Naszego życia nie mierzy się czasem, który ucieka, ale tym, co z tym czasem zrobimy – przekonuje pani Marianna Na dole: Maleńkie, skromne mieszkanie i kuchnia pani Marty to ciepły punkt na mapie zimnego miasta
zdjęcia Monika Łącka /GN

Choć cieszy się, że ktoś tę działalność docenił, nie nagrody są dla niej najważniejsze. – Mnie chodzi tylko o Jezusa. Widzę Go w każdym przychodzącym do mojego domu człowieku. Czasem, gdy jest już późno i nie mam siły podejść do drzwi, myślę, że to przecież On tam stoi i czeka. Głodny, zziębnięty, spragniony, chory. Jak mogłabym Mu nie otworzyć?! – mówi Miłosierna Samarytanka Roku 2013, która ten zaszczytny tytuł w 10. edycji plebiscytu, organizowanego przez Wolontariat św. Eliasza, otrzymała w kategorii osób „niezwiązanych ze służbą zdrowia ani żadną organizacją charytatywną, lecz mimo to z potrzeby serca służących potrzebującym”.

To Boże dzieło

Kuchnia, czyli „ciepłe miejsce na mapie zimnego życia miasta” powstało... przez przypadek. Albo raczej, bo Bóg tak chciał. – Moja nieżyjąca już siostra Teresa (zmarła w 2010 r.) wiele lat temu, w mroźny zimowy dzień, spotkała na ulicy znajomą. Ta ponad 80-letnia kobieta miała złamaną rękę i w menażce niosła obiad z pobliskiej stołówki. Siostra najpierw zaproponowała, że pomoże jej zanieść posiłek do domu. Później, że codziennie będzie nosić jej obiady. W końcu postanowiła, że będzie jej gotować – opowiada pani Marta. Niebawem liczba osób potrzebujących posiłku zaczęła się powiększać, a dla sióstr Sawickich było oczywiste, że nikogo głodnym nie zostawią. Gotowały więc dla ok. 40 osób (a pewnej srogiej zimy nawet dla 170!), a żeby poradzić sobie finansowo, sprzedawały pamiątki po rodzicach, biżuterię, obrazy. Opiekowały się też 5 starszymi kobietami, które znały od dziecka, i którym obiecały, że nie oddadzą ich do domu opieki. Wzięły je do swojego domu. Jedna z nich, 90-letnia staruszka, każdego dnia prosiła o Komunię św. i spowiedź. – Początkowo jeździłyśmy z nią na Mszę o godz. 18 do dominikanów. Gdy zachorowała, przeor zgodził się, że w niedzielę bracia będą przyjeżdżać do nas. Przyjeżdżali więc, przyglądali się temu, co robimy, a że z finansami było coraz bardziej krucho, zaproponowali, że przed klasztorem zorganizują kwestę – opowiada M. Sawicka. Na jednej kweście się nie skończyło. – Ona trwa do dziś, co kwartał. Bez wsparcia wielu dobrych ludzi nie byłabym w stanie prowadzić kuchni. W kościele dominikanów jest też wystawiona puszka. Datki z niej dostaję co niedzielę. To pozwala na bieżącą działalność, ale żeby poradzić sobie ze wszystkimi opłatami, pożyczam. Długi spłacam po kwestach i wychodzę na zero – tłumaczy samarytanka i szybko dodaje, że kuchnia to tak naprawdę Boże dzieło. Że to wszystko jest Jego wolą i że bez Jego błogosławieństwa nic by się nie udało. – Kuchnia od początku była dla Teresy pretekstem do czegoś ważniejszego. Zauważyła, że przychodzą do nas osoby, które są daleko od Boga, mają poplątane życie. Postanowiła modlić się za nie, a ta modlitwa przybliżała ich do Boga. Było dużo nawróceń, uzdrowień. Ja to kontynuuję i wiem, że Bóg może uczynić wiele, jeśli tylko ludzie ufnie Go proszą – zapewnia. Dziennie w kuchni pani Marty wydawanych jest obecnie 60 porcji zupy i chleba oraz 20 porcji drugiego dania dla ciężko chorych osób. Dodatkowo niektórzy dostają tylko produkty, o które proszą, i z których sami gotują sobie posiłek. – Oni wszyscy to moi goście, częstuję ich tym, co gotuję dla siebie... – uśmiecha się skromnie i zapewnia, że kuchnia będzie działać, póki starczy jej sił, czyli póki Bóg będzie chciał. Bo ze zdrowiem u pani Marty najlepiej nie jest, więc (oprócz pań, które pomagają gotować) przydałby się ktoś, kto kiedyś przejmie kierowanie kuchnią.

Siostra jak promień słońca

Jezusa w najsłabszych widzą też dwie inne kobiety – kruche ciałem, lecz wielkie sercem i duchem – wyróżnione w samarytańskim plebiscycie, które swoim życiem budują Janowi Pawłowi II najpiękniejszy, bo żywy pomnik. Pierwsza – s. Bożena Leszczyńska OCV – całe swoje życie oddaje chorym dzieciom. Druga – Marianna Machlowska – służy osobom starszym i chorym. Pani Basia siostrę Bożenę poznała 19 lat temu, gdy jej córka Kinga trafiła do szpitala w Prokocimiu, na oddział hematologii i onkologii. Po rocznej walce z chorobą dziewczynka odeszła. – Bożenka była dla nas ogromnym wsparciem. Najpierw towarzyszyła nam w chorobie Kingi. Potem, gdy wydawało się, że życie straciło sens, pomogła przetrwać i wzmocniła naszą wiarę. Dostaliśmy od niej piękną kartkę. Pisała, że prosi o wsparcie dla nas Matkę Bożą, bo Ona najlepiej rozumie ten ból. Prosiła, żebym smutek oddała Bogu, bo dzieci są Jego szczególnymi ulubieńcami, a Kinga na pewno jest już przy Nim, jest szczęśliwa i kiedyś znowu ją spotkam – opowiada i dodaje, że przyjaźń rodziny z siostrą trwa do dziś. Posługa s. Bożeny w szpitalu dziecięcym rozpoczęła się w Warszawie, gdy wstąpiła do Zgromadzenia Małych Sióstr Jezusa. – To właśnie tam, w oczach ciężko chorych, bezbronnych dzieci, doświadczających cierpienia i samotności, ujrzałam Jego oczekiwanie na moją miłość, ujrzałam Oblicze Dzieciątka Jezus i jednocześnie Oblicze Jezusa ukrzyżowanego. Jego słowa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”, stały się moją codzienną dewizą – mówi. Później była wolontariuszką w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie, przeszła też poważną operację serca. – Ofiarowane mi przez Boga nowe życie, wymodlone także przez chore dzieci, zaowocowało otrzymaniem pracy w szpitalu w Prokocimiu i decyzją o podjęciu indywidualnej formy życia konsekrowanego, by móc całkowicie poświęcić się służbie cierpiącym – wyznaje s. Bożena. Od tej pory jest przy chorych dzieciach non stop – czyta im bajki, ociera łzy, dodaje sił, a czasem tylko trzyma rękę pod głową, bo więcej nic już nie da się zrobić. Ludzie, którzy ją poznali, mówią: „To dobry duch szpitala, jasny promień słońca i nadziei, anioł chodzący po ziemi, którego dobroć leczy każdą ranę...”. – Dla rodziców, którzy stracili dziecko, często jestem jego dobrym wspomnieniem. Dzięki Kindze, Krzysiowi, Justynce, Adamowi, Natalce i wielu innym Aniołom, które niewidzialnymi skrzydłami potrafią człowieka z człowiekiem połączyć, staję się cząstką ich rodzin. Ciężko chory na serce Krzyś nie myślał o sobie, lecz martwił się, że jego mama w wypadku straciła jedyną siostrę. Prosił mnie, byśmy się zaprzyjaźniły, bo wtedy mamie będzie lżej... – wspomina s. Bożena.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.