Możylinki i merzyki

Paulina Smoroń

publikacja 14.03.2015 18:52

Blisko 500 osób zebrało się w sobotę w Auditorium Maximum, by zmierzyć się z ortograficznymi pułapkami I Dyktanda Krakowskiego.

Możylinki i merzyki Tekst I Dyktanda Krakowskiego pełen był ortograficznych pułapek Paulina Smoroń

Najlepszy okazał się Patrycjusz Pilawski z Wodzisławia, który w tego typu konkursach bierze udział już od jakiegoś czasu. Osiem lat temu został Mistrzem Ortografii Polskiej w Ogólnopolskim Dyktandzie w Katowicach. W dzisiejszym tekście popełnił zaledwie 11 błędów. Przyznał się, że jego przygotowania polegają już tylko na powtórkach zdobytej do tej pory wiedzy. Na co dzień zajmuje się korektą i redakcją tekstów dla wydawnictw.

A o błędy nie było trudno. "W czas Wielkiejnocy, w przeddzień rękawki wkradł się znienacka chyżo do laboratorium świeżo upieczony, hoży, acz podstarzały stażysta, pół-Kreol, obecnie hażanin, który przyjechał nie byle tendrzakiem, a Pendolino z Gdyni-Obłuża" - to tylko jedno zdanie, które musieli poprawnie zapisać uczestnicy zmagań (pełny tekst zamieszczamy poniżej).

Na sali podczas ortograficznego sprawdzianu byli obecni m.in. językoznawcy prof. Walery Pisarek, prof. Bogusław Dunaj, prof. Renata Przybylska (dziekan Wydziału Polonistyki UJ), prof. Mirosława Mycawka (autorka tekstu dyktanda) rektor UJ prof. Wojciech Nowak oraz Wojciech Leonowicz - aktor, który odczytał dyktando.

- Wydawało mi się do tej pory, że nie mam problemu z ortografią. W ogóle się do tego nie przygotowywałam, ponieważ dużo piszę i bardzo dużo czytam, a jestem przekonana, że to bardzo pomaga w opanowaniu ortografii - tłumaczyła Regina Cyganik, jedna z uczestniczek. - Niektórych nazw nawet nie znałam, więc zapisywałam je intuicyjnie. Jako, że było to pierwsze Dyktando Krakowskie musiało być trudne - dodała.

Podobne zdanie miał Tomasz z Wrocławia. - Tekst był bardzo trudny. Nie przewidziałem tylu nazw geograficznych związanych z Krakowem - powiedział.

Podobnie poziom trudności ocenił prof. Walery Pisarek, który nie ukrywał, że było to "najtrudniejsze z dyktand, z jakimi się zetknął”. - Najtrudniejsze także ze względu na jego długość, bo przecież każde dodatkowe zdanie  nastręcza nowych kłopotów - mówił wybitny językoznawca.

Według autorki dzisiejszego dyktanda najtrudniejsze pułapki kryły się w słownictwie zaczerpniętym z botaniki i zoologii. - Rzadko używamy tych nazw, a one mają przecież szczególnie dużo pułapek ortograficznych - tłumaczyła prof. Mirosława Mycawka.

Samo napisanie tekstu także nie było zadaniem łatwym. - Takie dyktando wymaga pewnego wysiłku, ponieważ trzeba mieć rozeznanie w tym, które elementy naszej ortografii są trudne, trzeba je zrównoważyć, trzeba czasem to dyktando zagęścić, żeby pojawiła się eufonia, która nieco zbija z tropu, ale na tym polega ta zabawa - dodała.

Oczekiwanie na ogłoszenie wyników umiliły uczestnikom wykłady wygłoszone przez pracowników Wydziału Polonistyki UJ - "Czy język polski jest najtrudniejszym językiem świata?", "Wiedźmin i polska wyobraźnia" oraz "O literaturze niepoważnej".


Treść I Dyktanda Krakowskiego:

GMO z UJ-otu, czyli megathriller po krakowsku Nie wierzcież, że to klechda czy humbug. Rzecz działa się nie w kraju samurajów pod Fudżi-jamą, lecz u podnóża Wawelu przed półtrzecia roku. UJ otrzymał grant z Funduszy Europejskich na wyhodowanie klona jakiegoś superprzodka z jego nanoszczątków. Na żądanie Unii bez wahania, naprędce zarządzono quasi-casting. Think tank rozważał ożywienie próchniejącego w Bari truchła Bony Sforzy w hołdzie dla - mammamia (!) - włoskiej kuchni z jej lasagne (lazaniami), panna cottą i cappuccino. Niepodobna było przeoczyć ultraksenofobkę i prahipsterkę Wandę, od zamierzchłych czasów leżakującą w wiślanym mule.Na Facebooku jakiś zhardziały Wielkopolanin lobbował za wskrzeszeniem megagryzoni z Mysiej Wieży w Kruszwicy. Na próżno, straż rektorska dała odpór tym haniebnym mrzonkom.A nużby mysie tȇte-à-tȇte z prorektorem skończyło się przykrym déja vu(e).

Wybór padł w końcu na Smoka Wawelskiego w nadziei na wzmożenie ekoturystyki. Któż by nie chciał strzelić sobie selfie z takim quasimodo w(e) fiakrze? W Muzeum Narodowym odbył się wernisaż wystawy "W przestrzeni Smoka". Biotechnolodzy wyposażeni w górniczy strug zheblowali powierzchnię skał Smoczej Jamy w poszukiwaniu podwójnej helisy bestii. Ze skalnych zrzynek i strużek uzyskali DNA i… otworzyli, chcąc nie chcąc, puszkę Pandory. W czas Wielkiejnocy, w przeddzień rękawki wkradł się znienacka chyżo do laboratorium świeżo upieczony, hoży, acz podstarzały stażysta, pół-Kreol, obecnie hażanin, który przyjechał nie byle tendrzakiem, a Pendolino z Gdyni-Obłuża.

Tenże to niewydarzony i z lekka zaburzony eks-Zabużanin w rozchełstanym, zszarzałym chałacie i ze zwarzoną miną chytrze przemieszał zawartość wpółotwartych probówek. Poniewczasie okazało się, co ten huncwot w półnegliżu, pseudo-Frankenstein rodem z klubu go-go sprokurował. Ni stąd, ni zowąd, wpośród feerii hiperwystrzałów wykluła się z menzurki półzwierzęca chimera. Tęższa od humbaka, z głową drobno nakrapianej helodermy, grzbietem guźca, buszboka czy suhaka, ogonem warana z Komodo, charme’em żararaki i subtelnością najeżki. Shrek by się nie powstydził.

Z powodu nadwyżki energii ochrzczono hybryda Tauronem. Przerażający dźwięk à la thrash metal, a może thrashcore wydobył się z jego trzewi, aż zatrzęsła się kładka Bernatka, wawelskie rzygacze pospadały na krużganki, zadrżał dzwon Zygmunt, a w hotelach drzeć się zaczęły draperie z chintzu. Po tym głośno brzmiącym entrée ruszył potwór pędem bez GPS-u na łów. Nieopodal kościoła Na Skałce zboczył na most Grunwaldzki w stronę Alei (Alej) Trzech Wieszczów, by dotrzeć do pałacu Pugetów, notabene (nb.) ostoi jerzyków. Miał jednak pecha. Wnet zbrakło w mieście choćby półdziewic, które by nie klęły jak szewc.

Tychże psiajucha nie trawił. Od krakowian otrzymał wegański furaż: morzypła, możylinki, merzyki, storzyszki i storzany, i inne chabazie przyprószone ostryżem. Juhasi z Podhala w trzcinowych króbkach przywozili płaskurkę i życicę, reż, zeprzałą pszenicę oraz żyto krzycę. Do menu dorzucono dary mórz: terpużkę wielosmużkę, chryzor, mikiżę, wachę i strzeżki. Lecz niby-Hydrę nadal głód morzył i zbój hejnalistę z wieży Mariackiej spożył. I tak nie doczekał dożynek niczym rzeżuchowiec zorzynek, jako że w niespełna rok zabił go krakowski,wysokosiarkowy smog.