Ameryka miała swojego Sinatrę. My - Wodeckiego

Monika Łącka Monika Łącka

publikacja 30.05.2017 18:49

W Polsce nie ma takiego drugiego człowieka i muzyka, jakim był Zbyszek. I długo nie będzie - przekonuje Jacek Wójcicki, krakowski aktor i śpiewak.

Ameryka miała swojego Sinatrę. My - Wodeckiego Zbigniewa Wodeckiego na cmentarzu Rakowickim pożegnały tłumy krakowian i tych, którzy cenili go jako wspaniałego człowieka i artystę Monika Łącka /Foto Gość

Zbigniewa Wodeckiego poznał, gdy był u progu swojej kariery, a później znalazł się w kręgu jego bliskich znajomych. Po uroczystościach pogrzebowych podzielił się z "Gościem Krakowskim" swoim wspomnieniem o zmarłym 22 maja artyście.

- Nie wiem, czy byłem jego przyjacielem, ale na pewno byłem w gronie kumpli, których darzył sympatią, dlatego z jego osobą mam dziesiątki wspomnień i przygód. Razem zjechaliśmy Amerykę i Kanadę, gdzie wspólnie występowaliśmy. Od 25 lat graliśmy też razem "Nieszpory Ludźmierskie" autorstwa Jana Kantego Pawluśkiewicza. Zawsze siedział wtedy po mojej prawej stronie - opowiada J. Wójcicki i dodaje, że choć ze Zbigniewem Wodeckim dzieliła go dekada, to nigdy tego nie odczuwał.

- On bowiem cały czas miał w sobie coś z chłopca. Miał też w sobie tę Boską cząstkę, która dla artysty jest błogosławieństwem, bo ludzie kochają takie osoby. Zbyszka zapamiętamy jako dojrzałego faceta w sile wieku, bo w takim momencie zmarł, ale on był wciąż figlarny i robił wiele rzeczy z przymrużeniem oka. Jednocześnie był profesjonalistą. Wielu z nas mu tego zazdrościło, ale tak pozytywnie, bo on po prostu wychodził i śpiewał najlepiej, jak się da. Nawet czasem się śmiał mówiąc: "Jacuś, co ja będę ćwiczyć? Ćwiczą ci miej utalentowani" - mówi Wójcicki.

Jak również wspomina, Zbigniew Wodecki był uwielbiany przez wszystkich, a przejście z nim przez Rynek Główny w Krakowie graniczyło z cudem, bo pół godziny rozdawał autografy, a pół godziny odbierał telefony.

- Miał też w sobie łagodność, nigdy się nie denerwował i ten jego spokój przenosił się na scenę. Za to też ludzie go kochali. W tym wszystkim nie miał jednak parcia na karierę - robił to, co lubił i to było naturalne. Cały czas starał się też dbać o rodzinę, zwłaszcza o wnuki, które bardzo kochał - zaznacza Jacek Wójcicki i puentuje, że Ameryka miała swojego Franka Sinatrę, a Polska - Zbigniewa Wodeckiego.

- Drugiego takiego jak on nie ma i długo nie będzie. Jak na razie zresztą tylko jego na cmentarz odprowadziły takie tłumy i zgotowały mu taki aplauz, gdy trumna była składana w grobie - zauważa śpiewak.

Z kolei prof. Janusz Skalski, kierownik Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Prokocimiu wspomina Zbigniewa Wodeckiego jako jednego z najcieplejszych ludzi, jakich znał i tylko tak chce o nim mówić.

- Poznałem pana Zbigniewa przy okazji organizacji koncertu charytatywnego "Kolędy do nieba" na rzecz mojej kliniki. Wcześniej myślałem, że pewnie jako znany człowiek jest niedostępny, a okazało się, że jest otwarty, bezpośredni, uczynny i bezinteresowny. Zupełnie nie był zainteresowany tym, co będzie miał z występu - po prostu chciał pomóc - opowiada profesor i dodaje, że to ciepło bijące z artysty wrosło w serca nasz wszystkich, którzy do tej pory nie wyobrażaliśmy sobie polskiej muzyki bez Wodeckiego.

- Nie znaliśmy się dobrze, a do dziś pamiętam, jak padliśmy sobie w ramiona, gdy dziękowałem mu za występ. Jego śmierć była dla mnie wielkim zaskoczeniem, bo byliśmy równolatkami i mieliśmy podobne problemy zdrowotne. Ja jednak swój zawał przeżyłem, a po Zbigniewie Wodeckim została nagle wyrwa w ziemi - mówi prof. Skalski.

Ameryka miała swojego Sinatrę. My - Wodeckiego   Na grobie Zbigniewa Wodeckiego oprócz kwiatów i zniczy zostały złożone m.in. drewniane skrzypce z jego podobizną Monika Łącka /Foto Gość