Andrzej "Kogut" Sowa: 9 razy przeżyłem narkotykową zapaść. Bóg mnie ocalił

Monika Łącka Monika Łącka

publikacja 09.12.2019 09:03

Były narkoman Andrzej "Kogut" Sowa swoim świadectwem dzielił się z mieszkańcami parafii Matki Bożej Różańcowej w Krakowie-Piaskach Nowych.

Andrzej "Kogut" Sowa: 9 razy przeżyłem narkotykową zapaść. Bóg mnie ocalił - Po modlitwie wstawienniczej przestałem odczuwać głód narkotykowy. To było 27 lat temu - opowiada A. Sowa. Monika Łącka /Foto Gość

Kiedyś był na dnie, totalnie zdegenerowany. Dziś przekonuje, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych i że tam, gdzie kończą się nasze, ludzkie możliwości, On zaczyna działać.

Nie zawsze tak mówił, choć urodził się w wierzącej rodzinie. Była w nim nawet Biblia, lecz nic z tego nie wynikało. - Chodziłem do kościoła, ale słowa Bożego nie znałem. Sakramenty też przyjmowałem albo raczej - zaliczałem je. A diabeł cały czas walczył o moje życie, posługując się moimi kompleksami. W końcu wygrał - wspomina.

Andrzej czuł bowiem głód domowego ciepła (znał za to rzeczywistość domu, w którym alkohol jest częstym gościem), a zwłaszcza relacji ojciec-syn. Coś pchało go więc w stronę "twardzieli", by mógł dowartościować się w takim właśnie towarzystwie. W końcu sięgnął po alkohol, narkotyki, pornografię, spróbował też masturbacji. Z jednej strony sumienie, które wtedy jeszcze się odzywało, podpowiadało mu, że trzeba się z tego wszystkiego spowiadać. Z drugiej - nie czuł żalu, a diabeł stopniowo wyprowadzał go z kościoła.

Gdy miał 16 lat, zdecydował, że do tego, by być wierzącym, nie potrzebuje chodzić do kościoła. Zaczął też uprawiać w przydomowym ogródku marihuanę, tłumacząc mamie, że to na biologię, bo pani w szkole kazała... - Myślałem nawet, że jestem jak Jezus, bo rozdaję ludziom szczęście, czyli narkotyki. Po dwóch latach mama zorientowała się, czym jest ta moja hodowla i kazała ją wyrzucić. Postawiłem się i ojciec wyrzucił mnie z domu - opowiada Andrzej.

Niedługo później założył swój zespół i coraz bardziej pogrążał się w otchłani. Nawet cztery razy okradł rodziców. Gdy w 1990 r. wygrał festiwal w Jarocinie, myślał, że ma wszystko - muzykę, narkotyki, dziewczynę... Niestety, kilka tygodni później stanął przed sądem za narkotyki. Dostał 2,5 roku, w zawiasach. Potem były kolejne sprawy. Z czasem rodzice nie wpuszczali go już do domu, a dziewczyna odeszła. Andrzej wylądował na ulicy.

- Był rok 1992. Cztery miesiące mieszkałem w klatkach schodowych, cztery w wagonie kolejowym, cztery w pustostanach. Ćpałem już w takich dawkach, które były zagrożeniem życia. 24 razy przekraczałem dawkę śmiertelną dla człowieka, 9 razy przeżyłem narkotykową zapaść. Wyglądałem jak zombie - kłułem się wszędzie, miałem niedrożne żyły, ludzie się mną brzydzili. Bóg nie chce jednak śmierci grzesznika... - mówi A. Sowa.

Był na takim etapie, że odstawienie narkotyków oznaczało śmierć. Podobnie jak i dalsze ćpanie. Dodatkowo rany na jego ciele ropiały i gniły. Pewnego ranka obudził się, czując, że coś po nim chodzi. To szczur zjadał strupy z jego ran.

- Zrozumiałem, że jeśli umrę, nikt o tym nie będzie wiedział. Nikt się nie zasmuci, nikt się nie pomodli. Okazało się jednak, że modlitwy mojej babci nie poszły na marne - gdy byłem dzieckiem, odprawiła ze mną 9 pierwszych piątków miesiąca. Potem, gdy widziała, jak ćpam, też się za mnie modliła - przyznaje "Kogut".

Niebawem na jego drodze stanęła Marzena, która zaopiekowała się Andrzejem. Na tyle skutecznie, że po miesiącu zaczął wyglądać po ludzku. Zaczął również wykorzystywać uczucia Marzeny i gdy ta dawała mu pieniądze na spłatę długów, kupował narkotyki. Któregoś dnia zaproponowała, by pojechali... do Jarocina. Zgodził się natychmiast. Dopiero w pociągu okazało się, że to był podstęp. Jechali na rekolekcje.

- Pierwsza reakcja? Awantura. Po chwili jednak pomyślałem, że pojadę, by rozwalić imprezę "nawiedzonym Jezuskom". Na miejscu wszyscy byli "uchachani", a ja tego kompletnie nie rozumiałem. Mówili: "»Kogut«, dobrze, że jesteś", przytulali, a ja nie wiedziałem, co oni biorą. Dla mnie to było za mocne. Wystraszyłem się tego przytulania i uciekłem na zewnątrz - opowiada.

Obudziły się również demony przeszłości. Na rekolekcjach coś się w nim odblokowało i zrozumiał, dlaczego tak bardzo nie lubi mężczyzn. W dzieciństwie został wykorzystany seksualnie. Poszedł też do spowiedzi, choć tak naprawdę chciał tylko "nawrzucać" księdzu. Efekt był taki, że po trzech godzinach rozmowy znowu coś w nim pękło. Po wielu latach dostał rozgrzeszenie, ale to jeszcze nie rozwiązało wszystkich problemów. Po 12 godzinach od ostatniej dawki zaczynał bowiem czuć głód narkotyczny. Postanowił wyjechać, a pieniądze, które chciał dostać na bilet, planował wydać na narkotyki. Ksiądz postawił jeden warunek - by przed wyjściem z budynku Andrzej uczestniczył w modlitwie wstawienniczej. Zgodził się, bo chciał dostać kasę i uciec.

- Bóg nie chciał jednak śmierci grzesznika... Zwłaszcza że już zaczynał działać. Widział, że wcześniej, gdy był moment oddania życia Chrystusowi, wszyscy podeszli do ołtarza, tylko ja nie. Demon tak mocno jeszcze mnie trzymał - przyznaje Andrzej.

Modlitwa wstawiennicza okazała się przełomem. W jej trakcie czuł, że dzieje się coś dziwnego, ale jeszcze nie wiedział, co. Po wszystkim, zamiast wyjść z budynku, zobaczył talerz pełen ciasta drożdżowego. Zjadł wszystko i zorientował się, że przecież to było po ludzku niemożliwe. Człowiek na głodzie nie jest w stanie przyjmować płynów ani pokarmów. A jednak zjadł ciasto. W dodatku zniknęły wszystkie objawy głodu i wątroba już nie bolała. Wciąż jednak myślał, że to efekt psychozy, bo przecież trafił do sekty. Dopiero gdy po jakimś czasie pojechał do domu rodzinnego (mama, słysząc o rekolekcjach, wpuściła go) i zaczął czytać książkę o. Tardifa, dotarło do niego, co się stało.

- Stał się cud. Bóg mnie uratował. Zostałem uzdrowiony i zacząłem wierzyć Bogu. To było 27 lat temu. Do rana mógłbym opowiadać, jak Bóg nadal mnie prowadzi i troszczy się o moje życie. Po latach ćpania, gdy byłem już mężem i ojcem, okazało się, że mam lekooporne wirusowe zapalenie wątroby typu C. Medycyna mnie skreśliła. Przed badaniami poprosiłem znajomego księdza o sakrament namaszczenia chorych. Kiedy odbierałem wyniki, pani doktor nie wiedziała, jak ma mi wytłumaczyć, że jestem zdrowy. Nie rozumiała, co się stało. Dziś mam wątrobę jak u nastolatka, który nigdy nie ćpał. Wszystkie wyniki w idealnej normie. Przed laty Bóg zatroszczył się też o mieszkanie dla mnie i dla żony - za 15 zł miesięcznie. O wiele innych rzeczy też zadbał - nie ma wątpliwości A. Sowa.