Lek. Lidia Stopyra: Izolacja jest konieczna!

Monika Łącka Monika Łącka

publikacja 02.04.2020 18:50

Ordynator Oddziału Chorób Infekcyjnych i Pediatrii Szpitala im. Żeromskiego w Krakowie przestrzega: - Na OIOM z COVID-19 trafiają również ludzie młodzi. Oni też umierają.

Lek. Lidia Stopyra: Izolacja jest konieczna! lek. Lidia Stopyra Archiwum prywatne

Monika Łącka: Od 1 kwietnia obowiązują w Polsce zaostrzone przepisy dotyczące zapobiegania rozprzestrzeniania się SARS-CoV-2. Dotychczasowe nie wystarczyły?

Lidia Stopyra: Na przykładzie Włoch i Hiszpanii widzimy, co dzieje się, jeśli od razu nie zostanie wprowadzony ostry reżim sanitarny. Moim zdaniem, u nas dotychczasowe przepisy działały dobrze, ale gdy w miniony weekend (27-29 marca) zrobiło się ciepło i wiosenne, znów było widać grupy osób w plenerze. Izolacja jest konieczna, bo sytuacja jest trudna i poważna. Jeśli mamy do czynienia z chorobą, która od razu przebiega ciężko, leżymy w łóżku i nie zarażamy. W przypadku SARS-CoV-2 niecałe 20 proc. osób choruje ciężko, łącznie ze stanem zagrożenia życia. Natomiast ponad 80 proc. choruje bezobjawowo albo skąpoobjawowo. W związku z tym chorzy cały czas wychodzą z domu, chodzą do pracy, do sklepu i w różne inne miejsca. I zarażają. Efekty widzimy w szpitalach. Mając jednego chorego, badamy osoby "z kontaktu" i okazuje się, że po kilku dniach mamy kolejnych 20 osób z dodatnim wynikiem testu. Wobec takiej zakaźności wniosek jest jeden: skoro nie ma ani leku, który bezpośrednio leczyłby zakażenie, ani szczepionki, to możemy się bronić tylko poprzez izolację.

Można więc powiedzieć, że wszyscy jesteśmy podejrzani?

Gdybyśmy szli za tą myślą i testowali wszystkich (mając taką możliwość, że wykonujemy 38 milionów testów dziennie), to pamiętajmy, że wyniki są ważne tylko dziś. Osoba, która dziś jest "ujemna", jutro może być "dodatnia". Powinniśmy dążyć do wykonywania większej liczby testów, ale testowanie wszystkich też nie rozwiązuje problemu. Ważna jest bowiem nie tylko liczba testów, ale przede wszystkim ich jakość. Działać może tylko skuteczna izolacja, zwłaszcza że zachorowań i ofiar śmiertelnych przybywa.

Zagrożenia nie rozumieją zwłaszcza młodzi ludzie, których najczęściej można spotkać w grupach, w plenerze. A przecież w ostatnich dniach słyszymy o nastoletnich ofiarach koronawirusa: w Wielkiej Brytanii zmarł m.in. 19-letni mężczyzna, w Portugalii - 14-latek, a w Belgii - 12-letnia dziewczynka. Nie mieli chorób współistniejących. W Polsce zmarł też 37-letni mężczyzna. Wcześniej na nic nie chorował.

Młodzi ludzie często czują się nieśmiertelni. Ich radość życia jest piękna, ale bywa też niebezpieczna. Zwłaszcza w tej sytuacji. Na początku rzeczywiście mówiło się, że dzieci i młodzi chorują łagodnie, że najbardziej zagrożone są osoby starsze. W tym momencie praktyka pokazuje, że nie do końca tak jest. Mamy sporo młodych osób na intensywnych terapiach. Oni też umierają. Jeśli śledzimy wiadomości, docierają do nas tragiczne informacje.

Na oddziale, którego jest Pani ordynatorem, leczy się też dzieci - od noworodków do osób do 18. roku życia. Wśród najmłodszych dużo jest zakażeń COVID-19?

Pierwszych pacjentów z podejrzeniem zakażenia przyjęliśmy pod koniec stycznia. Od tego czasu hospitalizowanych było ok. 200 osób, najczęściej z powodu zapalenia płuc. U większości wykluczyliśmy zakażenie. W tej chwili dzieci ze zdiagnozowanym COVID-19 mamy pięcioro. Na szczęście nie chorują ciężko, ale mają zapalenie płuc, które wymaga pobytu w szpitalu.

Wracając do osób nastoletnich i tych z przedziału wiekowego 18-40 lat, co jeszcze można im powiedzieć, by dobitniej przekonać, że pozostanie w domu ma sens?

Często pytano mnie, dlaczego na początku epidemii w niektórych województwach było mało zakażonych, a w innych dużo. Ogromny wpływ miało na to zachowanie osoby "zero". Najczęściej była chora na skutek "zawleczenia" zakażenia, np. z Włoch, Chin, Hiszpanii. Jeśli ta osoba po powrocie do Polski nie spotykała się ze wszystkimi znajomymi, zakażeń wtórnych było mało. A jeśli ten ktoś był wszędzie, gdzie tylko mógł i spotkał się z mnóstwem osób, była lawina. Mówiąc jeszcze bardziej obrazowo: w momencie, kiedy młody, zakażony człowiek poszedł na dyskotekę, po kilku dniach mogło już być 100 kolejnych zakażonych osób, które zarażały kolejne osoby... Na oddziale do każdego pacjenta podejrzanego o zakażenie i tego już zdiagnozowanego podchodzimy w pełnym zabezpieczeniu: z maseczką, ochroną oczu, nakryciem głowy, w kombinezonie albo w fartuchu. I słuchamy, co robił jeszcze poprzedniego dnia - nieświadomie, bo nie wiedział, że zaraża (był na poczcie, jechał autobusem, robił zakupy itd.). Dopiero trafiając do szpitala, chorzy zaczynają rozumieć, na czym polega reżim sanitarny.

Wniosek jest taki, że rozmawiając dzisiaj z kimś i nie zachowując zalecanego dystansu, jutro możemy być chorzy?

To, że nasz rozmówca czuje się zdrowo, nie znaczy, że nie zaraża - może być w okresie inkubacji choroby lub przechodzić infekcję bezobjawowo. Albo ktoś myśli, że ma "tylko katar" lub "tylko lekko boli go gardło" i nie kojarzy tego z koronawirusem. A prawda jest taka, że chodzi i zaraża, bo to właśnie COVID-19. To pokazuje, że zamknięcie zakładów fryzjerskich i innych miejsc użytku publicznego oraz wprowadzenie ograniczeń w robieniu zakupów jest trudne, ale konieczne. Pamiętajmy też o zachowaniu odległości dwóch metrów od drugiej osoby. Na tyle możemy podejść do osoby zakażonej i nic się nam nie stanie.

Idąc na zakupy, warto więc mieć maseczkę, mimo że - będąc zdrowym - nie mamy takiego obowiązku?

Jeśli zachowujemy odległość dwóch metrów, maseczka teoretycznie nie jest nam potrzebna. Zawsze jednak może zdarzyć się sytuacja, że nieoczekiwanie na kogoś "wpadniemy". Na kogoś, kto jest przeziębiony i w ogóle nie powinien wychodzić z domu, a jeśli już, to ma mieć maseczkę. Wyszedł jednak bez niej i wtedy nasza maseczka trochę nas chroni. Mówimy, rzecz jasna, o maseczkach chirurgicznych albo szytych w domu. Nie ma potrzeby stosowania wysokospecjalistycznych maseczek, bo one wymagane są tylko w wyjątkowych procedurach, jak np. reanimacja, intubacja.

Wracamy z zakupów z ciężkimi zapasami na kilka dni. By dostać się do domu, np. na 10. piętro, trzeba wsiąść do windy. Tam też można spotkać kogoś zakażonego. Znów ratuje nas maseczka?

Tak, choć najlepiej jechać windą samemu. Ale nie wiem, czy zawsze jest to realne.

Czas na wypakowanie zakupów - także owoców i warzyw, których być może dotykał wcześniej ktoś zakażony. W internecie nie brakuje porad, by nawet jabłka myć płynem do naczyń. Niektórzy uwierzą...

Tych porad z płynem do naczyń to chyba na żarty udzielano. Wystarczy, że owoce i warzywa dokładnie umyjemy w ciepłej wodzie. Te, które można, warto też obrać ze skórki. Pamiętajmy także o częstym myciu i dezynfekcji różnych domowych powierzchni, na których może znajdować się wirus. Czas jego przeżycia zależy od temperatury powierza i rodzaju powierzchni, i wynosi od kilkudziesięciu minut do kilkunastu godzin. Dlatego dbanie o czystość jest najważniejsze.

Maseczki ochronne szyją już wszyscy - osoby prywatne, fundacje, grupy facebookowe, a szpitale wciąż proszą o kolejne dostawy. Każda liczba jest na wagę złota?

Inicjatywa amatorskiej produkcji sprzętu ochrony osobistej (maseczek, przyłbic, kombinezonów) jest bardzo cenna (za wszystkie gesty solidarności bardzo dziękujemy), bo w szpitalach przygotowujemy się na jeszcze gorszy czas. Już mamy lawinowy wzrost zachorowań, a w najbliższych dwóch-trzech tygodniach chorych przybędzie. Co ważne, to nie finanse są problemem. Szpital, w którym pracuję, ogłosił zbiórkę pieniędzy i na koncie jest już ponad milion, a nadal jest kłopot ze zdobyciem potrzebnych rzeczy. Nie ma ich w hurtowniach. Warto dodać, że choć w szpitalach mamy specjalne procedury i określone maseczki zakłada się do konkretnych sytuacji, ich noszenie daje nam jeszcze jedną rzecz. Mając ją na twarzy, nie dotykamy - odruchowo - okolic ust, nosa, oczu ani nie poślinimy palców, żeby odwrócić stronę w książce. Dotyczy to zarówno lekarzy, jak i wszystkich innych osób. My, "zakaźnicy", mamy to we krwi i przestrzegamy rygorystycznych procedur. Dlatego na oddziałach zakaźnych nie ma zakażeń wśród personelu.

Na innych oddziałach - także w Szpitalu Żeromskiego - te zakażenia jednak się zdarzają. Efekt jest taki, że trzeba je zamykać.

Pamiętajmy, że lekarze i pielęgniarki dojeżdżają do pracy środkami komunikacji miejskiej. Tam można się zarazić koronawirusem. Z kolei zanim zostały wprowadzone rygory sanitarne, jeździliśmy na narty do Włoch, a potem pacjenci zgłaszali się do przychodni i do SOR, czekali w kolejkach. By zapewnić wszystkim maksymalne bezpieczeństwo, wykonujemy dużo testów wśród personelu.

Wprowadzenie stanu epidemii i kolejnych obostrzeń poskutkowało zakazem odwiedzin w szpitalach. W niektórych dotyczy to także rodziców chorych dzieci. W odpowiedzi na to opublikowała Pani specjalny apel.

Dla mnie to niedopuszczalne, by rodzice nie mogli być przy dzieciach. Wszystko można zorganizować tak, żeby było bezpiecznie. Nawet w sytuacji najtrudniejszej, gdy mam na oddziale dzieci zakażone, podejrzane o zakażenie i dzieci z zupełnie innymi chorobami. Mój oddział został otwarty w listopadzie 2019 r. po generalnym remoncie. Ma bardzo nowoczesne rozwiązania i bardzo dobre możliwości izolacji. Do dyspozycji lekarzy jest 20 sal - wszystkie ze śluzami, są też sale z podciśnieniami. U nas rodzic nie odwiedza dziecka, bo on z nim w szpitalu zostaje. Nie wchodzi do głównego budynku szpitala, tylko jest wprowadzany z zewnątrz bezpośrednio do sali, w której potem przebywa razem z dzieckiem. Ma tam również łazienkę. Musi poddać się pełnemu reżimowi sanitarnemu (a później, w niektórych sytuacjach, również dwutygodniowej kwarantannie), ale wszyscy to rozumieją i godzą się na to. Zauważmy, że pozostawienie chorego i cierpiącego dziecka w szpitalu, szczególnie gdy wymaga ono całkowitej izolacji, jest nie tylko nieludzkie, ale w obecnej sytuacji epidemiologicznej po prostu niemożliwe. My nie jesteśmy z żelaza. Mamy swoje uczucia i emocje, a utrzymanie 3-latka bez rodzica musiałoby się wiązać z wyzbyciem się tych uczuć i emocji.