Lek. Lidia Stopyra: Błędy w systemie nie uprawniają nas do negowania istnienia wirusa

Monika Łącka Monika Łącka

publikacja 16.09.2020 15:45

- Cieszmy się, że możemy walczyć o każde życie. I każde życie szanujmy - apeluje ordynator Oddziału Chorób Infekcyjnych i Pediatrii Szpitala im. Żeromskiego w Krakowie.

Lek. Lidia Stopyra: Błędy w systemie nie uprawniają nas do negowania istnienia wirusa Maseczka jest drobną uciążliwością. Jestem w stanie ją znieść, by zmniejszyć ryzyko dla innych - mówi L. Stopyra. Archiwum prywatne

Pod koniec sierpnia krakowski Szpital Uniwersytecki sygnalizował, że może tam zabraknąć miejsc dla pacjentów covidowych. Sytuacja uspokoiła się, jednak od września został przygotowany kolejny oddział covidowy, w Szpitalu im. Żeromskiego. Co się stało, że jest on potrzebny?

W ostatnich tygodniach, po poluzowaniu obostrzeń, w województwie małopolskim doszło do znacznego wzrostu zachorowań. Byliśmy długo na podium, jeśli chodzi o ilość zachorowań w Polsce (dziś, 16 września, znów jesteśmy na pierwszym miejscu z liczbą 111 zakażeń). W Krakowie i powiecie krakowskim znaczna większość (ok. 60 proc.) to tzw. "inne przypadki zachorowań", czyli zakażenia nie z ognisk, nie osób z kwarantanny, tylko takie, które nie wiadomo gdzie nastąpiły (w autobusach, sklepach, pubach). To sytuacja trudna, jeśli chodzi o możliwość przewidzenia jej dalszego przebiegu. Szpital Uniwersytecki szybko się zapełnił i sygnalizował, że niedługo może nie mieć miejsc, dlatego wobec spodziewanej jesienią fali zachorowań podjęto decyzję o postawieniu w gotowości kolejnego oddziału dla dorosłych.

Właśnie obaliła Pani mit, że wirus jest "bardzo pobożny i zakaża tylko w kościele, a nie słychać o zakażeniach w sklepach czy MPK". A jednak tak się dzieje.

Dane z Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej jasno wskazują, że większość zakażeń nie pochodzi ze znanych ognisk, jak to było np. w przypadku śląskich kopalń. W Krakowie (i okolicach) mamy mnóstwo takich zachorowań, że pacjent nie jest w stanie powiedzieć, gdzie i jak mógł się zarazić. Widzę to w praktyce, gdy odbieram telefony z różnych SOR-ów, na których okazało się, że dziecko przyjęte z innymi schorzeniami ma dodatni wynik na obecność SARS-CoV-2. Codziennie są takie osoby. Wcześniej, nieświadome niczego, spotykały się z przyjaciółmi, podróżowały.

Mimo to mieszkańcy Małopolski wciąż uważają, że to wszystko przesada, że dawniej z powodu grypy nikt nikogo nie zamykał na kwarantannie, nie robił wymazów...

Jestem zwolennikiem rozsądnych zachowań i kompromisów, bo skrajności nie są dobre. Niestety, do niedawna przepisy były takie, że niektóre osoby były na przymusowej kwarantannie nawet dwa miesiące i więcej! Z pełnymi konsekwencjami - uwięzienia w domu, bez pracy, w nawale często innych obowiązków. Wymagane były wielokrotne wymazy, a karetki covidowe jeździły z odległych miejsc w Małopolsce, żeby nam przywozić zdrowe dzieci na wymazy. My zaś czekaliśmy po 16 godzin na karetkę, żeby odebrała dziecko z oddziału i zawiozła do domu. Mam nadzieję, że zmiany ogłoszone niedawno przez ministra zdrowia (dotyczące zasad kwarantanny i izolacji), rozwiążą mnóstwo problemów.

Ale, uwaga - jestem przeciwna zbiorowemu narzekaniu i mówieniu: "puśćmy wszystko na żywioł, nie nośmy masek, umierają głównie starzy ludzie, z obciążeniami, a oni i tak umierają". To dla mnie niezrozumiała postawa. Uważam, że każde życie jest ważne, tego starszego, schorowanego człowieka też. Dlatego jego również musimy ratować, a nade wszystko chronić (a nie skazywać na cierpienie czy śmierć!). W związku z tym uważam, że zachowywanie prostych zasad jest konieczne. Maseczka jest drobną uciążliwością. Jestem w stanie ją znieść, by zmniejszyć ryzyko dla innych.

Zbigniew Martyka, lekarz-zakaźnik z Dąbrowy Tarnowskiej, napisał niedawno w mediach społecznościowych, że jego ojciec umarł z powodu wirusowego zakażenia (innego niż COVID-19) i nikt nie robił z tego problemu. Pisał też o niewielkiej śmiertelności z powodu koronawirusa i zachęcał do tego, by zakończyć "pandemię strachu".

Nie chcę, by ten wywiad był polemiką z dr. Martyką. W tym, co napisał, ma ok. 10 proc. racji. Faktem jest, że zalecenie, które wprowadzono wiosną, by w masce jeździć na rowerze, było pozbawione sensu. Raz jeszcze powtórzę: mamy minimalizować ryzyko. Nie wolno natomiast mówić, że skoro ktoś starszy zmarł, to również śmierć innych nie będzie problemem. Mamy do czynienia z chorobą, która u starszych, obciążonych ludzi, wiąże się z dość dużą śmiertelnością i to, co mówi dr Martyka, nie jest prawdą. Nie wiem, skąd wziął dane, które opublikował, że śmiertelność z powodu COVID-19 wynosi w Polsce 0,005 proc. W naszym kraju mamy potwierdzonych 75734 zakażeń, a zmarło 2237 osób. To oznacza, że śmiertelność wynosi 2,9 proc., natomiast we Włoszech, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii wynosi ona od 12 do 16 proc, czyli jest bardzo wysoka, jak na kraje wysokorozwinięte, z dobrą opieką zdrowotną.

Trzeba też dopowiedzieć, że na początku testowało się u nas tylko osoby, które miały bardzo nasilone objawy. Nie widzieliśmy więc w statystykach osób bezobjawowych i skąpoobjawowych, dlatego wskaźniki śmiertelności mieliśmy nieco zafałszowane. Tak czy inaczej, mamy szczęście być krajem, w którym przebieg zakażenia jest łagodny.  

Dr. Martyce wtóruje prof. Ryszarda Chazan z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, który rozgranicza ofiary na te, które miały choroby współistniejące i te, które przed zakażeniem SARS-CoV-2 były zdrowe (ok. 300 osób).

W Polsce do dzisiaj nastąpiło 2237 zgonów z powodu COVID-19, przy czym wczoraj (15 września) zmarły 24 osoby, a dziś (16 września) - 10 osób. Ocenia się, że 1902 osoby spośród zmarłych miało choroby współistniejące, 301 (15 proc.) - nie. A ja pytam: co z tego wynika?  Większość ludzi powyżej 50-60 roku życia ma choroby współistniejące, ale również ma je wielu młodszych - najczęściej są to nadciśnienie, choroby tarczycy, dużo osób ma nadwagę, są też osoby, które wygrały walkę z nowotworem, ale przebyty nowotwór i chemioterapia poczyniły pewne spustoszenie w organizmie i osłabiły odporność. Nie rozumiem, dlaczego te osoby mają teraz umierać na COVID? Bo gdyby nie COVID, żyłyby jeszcze..  Przecież z tymi chorobami, odpowiednio leczonymi, można długo żyć. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego wiele osób uspokajają takie statystyki. A niektórzy wręcz się cieszą, "bo to tylko starsi  ludzie umierają, ci z chorobami współistniejącymi. Mnie nic nie grozi". To egoistyczna postawa. Raz jeszcze powtórzę: każde życie jest ważne, o każde trzeba dbać.

A co z "pandemią strachu"?

Jestem przeciwna takiemu określeniu, bo nie chodzi o to, by "nakręcać" strach, ale o to, by mądrze mówić o wirusie. Mamy zachować powszechnie znane zasady i czuć się bezpiecznie. I nie powinno być z tym żadnej dyskusji.

Trudno też nie zauważyć, że dr Martyka pisze również o HIV, zestawiając tę chorobę z COVID-19. Przekonuje, że gdy zaczęły się zachorowania na HIV, nikt "nie nakręcał paniki i nie zarządzał kwarantanny".

Powiem tak: jestem zaskoczona, że zakaźnik mówi w ten sposób. HIV-em zarażamy się głównie poprzez przypadkowe kontakty seksualne (osobom, które nie są w tej grupie ryzyka, HIV nie zagraża) albo poprzez kontakt z krwią zakażonej osoby. SARS-CoV-2 przenosi się drogą kropelkową i dlatego mamy takie, a nie inne zasady kwarantanny. Po narażeniu na koronawirusa, z racji tego, że osoba skontaktowana może zarażać drogą kropelkową, izolujemy ją. Po kontakcie z HIV osoba skontaktowana może zarażać drogą seksualną i "w kwarantannie" wystarczy zalecić abstynencję seksualną.

Są jednak sprawy, w których dr Martyka ma rację?

Tak. Jeśli ktoś czeka - mając różne schorzenia - na wykluczenie COVID-19, bo inaczej nikt nie chce go zbadać, to jest to sytuacja nie do przyjęcia. Ale to nie znaczy, że mamy udawać, że nie ma COVID-u, a starzy schorowani ludzie niech umierają! Mamy tak zorganizować pracę w szpitalach i przychodniach, by wszyscy uzyskali pomoc. U mnie na oddziale nie ma z tym problemu. Każdy lekarz ma tutaj specjalizację z pediatrii. W szpitalu są specjaliści z innych dziedzin. Współpracujemy też z innymi szpitalami. Jeśli mamy dziecko zakażone koronawirusem, to niezależnie od tego, czy jest to dziecko onkologiczne, czy dziecko z chorobami towarzyszącymi (np. infekcją dróg moczowych, sepsą, zapaleniem opon mózgowo-rdzeniowych, zaostrzeniem astmy, a nawet urazem chirurgicznym), wszystkie konieczne procedury są wykonywane!

Wszystko da się zorganizować, bo leczenie nie może być opóźniane z tego powodu, że nie wiadomo, czy ktoś jest zakażony koronawirusem, czy nie. Jeżeli sytuacje takie miały miejsce, jeżeli odmawia się z tego powodu komukolwiek pomocy, jest to absolutnie niedopuszczalne. Trzeba pomagać wszystkim pacjentom, ale nie ryzykując rozwoju epidemii i nie narażając nikogo na śmierć. Pomoc osobom z i bez COVID-u nie wyklucza się. Nie musimy wybierać. Trzeba tylko zachować drobne środki ostrożności.

Być może zmiany wprowadzone przez ministerstwo zdrowia rozwiążą i te problemy z dostępem do lekarzy. Lekarze POZ mają działać normalnie.

Lekarze POZ cały czas powinni leczyć - tak, jak wcześniej. Jeśli ktoś przychodzi po pomoc, ale nie wiemy, jaki jest jego status (czy jest zakażony), to powinny być opracowane takie zasady, które pozwolą w bezpieczny sposób wykonać wszystkie procedury. Teraz zmienia się czas izolacji i kwarantanny i to powinno uprościć zasady.

Podsumowując pół roku trwania pandemii można wskazać, gdzie zostały popełnione błędy? Wiosną było o wiele mniej zakażeń, niż obecnie.

Trudno komentować, czy początkowy lock down był potrzebny aż w tak mocnej formie. Przecież gdy my zaczynaliśmy epidemię, we Włoszech ludzie umierali, nie było miejsc w szpitalach, respiratorów. Wszyscy pamiętamy zdjęcia z tego czasu. W Polsce też nie byliśmy wówczas na taką sytuację przygotowani. Trwał też sezon grypowy, szpitale były pełne. Faktem jest natomiast to, że gdy reżim sanitarny został zluzowany, popadliśmy w drugą skrajność, czyli: "hulaj dusza, piekła nie ma". Zasady na pewno należało rozluźnić, ale z rozsądkiem i ostrożnością.

Wśród naszych Czytelników nie brakuje też osób pytających o wiarygodność testów na obecność SARS-CoV-2, jak również o to, jak to możliwe, że wyzdrowiało już tak dużo osób w Polsce, skoro nie ma skutecznego leku, i w jaki sposób można stwierdzić, że przyczyną zgonu był COVID, a nie inna choroba.

Żadne testy na SARS i nie na SARS, żadne badania, które na co dzień wykonujemy, nie są stuprocentowo wiarygodne i wymagają odpowiedniej interpretacji. I dlatego tak długo trwają studia medyczne i specjalizacje, tak ważne jest doświadczenie, aby to wszystko potrafić.

COVID-19 w swym naturalnym przebiegu (czyli: jeśli go nie leczymy) ma na świecie śmiertelność (w zależności od różnych czynników) od 3 do 20 proc. Pozostali zakażeni zdrowieją. Jeżeli będziemy mieli skuteczny lek przyczynowy, uratujemy prawie wszystkich. I do tego dążymy. Jeżeli natomiast będziemy mieli szczepionkę, może być różnie - część szczepionek chroni bowiem przed zachorowaniem, a część przed powikłaniami lub ciężkim przebiegiem choroby. A tego właśnie chcemy uniknąć.

W procesie leczenia wykonujemy liczne badania laboratoryjne i obrazowe, np. tomografię płuc. Widzimy, jak wirus niszczy miąższ płuc, jak pacjent ma coraz mniej czynnych pęcherzyków płucnych, którymi może oddychać. Badania odzwierciedlają też uszkodzenia innych narządów. Gdy już nie ma czym oddychać, spodziewamy się, że chory umrze. Chyba, że np. wykonamy przeszczep płuc, jak to niedawno stało się w Zabrzu. Gdy pacjent umiera, nie zawsze potrzebna jest sekcja, bo wiemy dlaczego umarł. Czasem, owszem, śmierć zaskakuje, i gdy nie można ustalić przyczyny, konieczne może być wykonanie sekcji. W COVID-zie w znacznej większości, nie ma takiej potrzeby.

Wygląda też na to, że społeczeństwo ma problem ze zrozumieniem, że możliwe jest zakażenie bezobjawowe.

Wielokrotnie w swojej praktyce spotkałam się z sytuacją, że osoby zakażone, mimo że były bezobjawowe, zaraziły innych. Najczęściej nieświadomie - po prostu nie wiedziały, że zarażają. To samo obserwuję w przypadku koronawirusa. I żeby tak się nie działo, trzeba nosić maseczki i trzymać dystans. Ważne jest też prawidłowe nazewnictwo, a więc zakażenie bezobjawowe, a nie choroba bezobjawowa.

Wiele osób podważa również sens noszenia maseczek powielając mit, że powodują one grzybicę płuc. Nie brakuje również księży, którzy piszą w ten sposób w mediach społecznościowych.

Maseczki chronią, grzybicy nie powodują. Najlepiej, by nosili je wszyscy, w myśl zasady "ja chronię ciebie, a ty mnie". Na moim oddziale do tej pory było leczonych 150 zakażonych dzieci. Nikt z personelu się od nich nie zaraził.

Przy pracy z zakażonymi pacjentami do skomplikowanych procedur używamy masek z filtrami, do prostszych - zwykłych, chirurgicznych. One naprawdę działają. Gdy trzeba, wkładamy też tzw. ubrania barierowe. W upalne dni jest w nich bardzo ciężko, a ludzie mają problem, by włożyć maseczkę, gdy na kilkadziesiąt minut idą w miejsce publiczne. Przecież nikt nikomu nie każe chodzić w nich przez całą dobę! Co ważne, nie musimy mieć maseczki, jeśli zachowujemy odległość 2 metrów od drugiej osoby. Ja też trzymam się tej zasady. Gdy do mojego gabinetu przychodzi np. dziennikarz i rozmawiamy przez godzinę zachowując odległość kilku metrów, to maseczki nie są potrzebne. Gdy jednak ktoś wchodzi do gabinetu i podchodzi do mojego biurka - np. z dokumentami - mając odruch bezwarunkowy zakaźnika zakładam maseczkę, a potem równie automatycznie ściągam ją.

Jeśli niektórzy maseczkę wkładają tylko po to, by uniknąć mandatu, to oczywiście nie ma to sensu. Wiele osób wkłada też jedną i tę samą maseczkę. To jest po prostu niehigieniczne. A widziałam też, jak się maseczki pożycza…. Ale to temat na osobną rozmowę. Apeluję więc: dla dobra innych bądźmy solidarni i odpowiedzialni, nośmy maseczki. Szczególnie powinni to rozumieć chrześcijanie, w imię miłości bliźniego. To, iż środowiska katolickie protestują przeciwko noszeniu maseczek (i innym zasadom), jest naprawdę przykre. Jest też sprzeczne z religią. Więcej: nienoszenie maseczek w obecnej sytuacji epidemiologicznej jest grzechem przeciw piątemu przykazaniu. Dlaczego? Bo jeżeli nie nosimy maseczki, a jesteśmy zakażeni, zarażamy i może to trafić na słabego, schorowanego człowieka, który umrze. Zastanówmy się, jak dużo jest wśród nas ciężko chorych ludzi. Niekoniecznie starych.

Czytelnicy często zarzucają nam też, że pisząc o epidemii podsycamy panikę, a za mało mówimy o błędach systemu.

Błędy w systemie niewątpliwie są. Olbrzymie. I trzeba je naprawiać, szukać rozwiązań, dążyć do ochrony każdego życia. Ale te błędy w systemie nie uprawniają nas do negowania istnienia wirusa. A to często zdarza się i to niestety w środowiskach katolickich, które zarzucają nam, że podsycamy panikę (także tą rozmową). W Polsce epidemia COVID ma przebieg stosunkowo łagodny. Ale na świecie w ciągu pół roku zmarło z powodu COVID prawie milion ludzi. Sytuacja jest rozwojowa, w ciągu kolejnych 6 miesięcy ta liczba może sięgnąć 2 a nawet 4 milionów. To dużo. I co z tego, że są to głównie ludzie starsi? To przykre, gdy środowiska katolickie tak lekceważąco podchodzą do starego, schorowanego, ludzkiego życia. Przecież w Kościele też jest wielu wybitnych, wartościowych - choć już wiekowych - autorytetów. Wiele się jeszcze możemy od nich nauczyć. Gdy we Włoszech i Hiszpanii, w sytuacji braku respiratorów, europejskie komisje etyczne ustalały rekomendacje dla lekarzy kogo mają ratować, nie określiły jako pierwszego kryterium wieku, ale wartość społeczną człowieka. My mamy sytuację znacznie lepszą. Na razie nie musimy wybierać, kto ma żyć, a kto umrzeć. I jeśli odpowiedzialnie się zachowamy, nie będziemy musieli wybierać. Cieszmy się więc, że możemy walczyć o każde życie.

Na koniec - co odpowiedziałaby Pani tym, którzy twierdzą, że wystarczy budować odporność (i więcej mówić o tym w mediach), by w ten sposób uniknąć zakażenia?

Odporność trzeba wzmacniać, zdrowo się odżywiając i prowadząc aktywny tryb życia. Jest jednak wśród nas wiele osób, które przez lata palą papierosy, jedzą fast food, nie uprawiają sportu. I nagle mamy COVID, więc co? Robimy zwrot o 180 stopni? Zaczynamy się zdrowo odżywiać i jeść witaminy licząc na to, że wszystko będzie dobrze? Ale tak się nie da. Jeśli ktoś cały czas dba o zdrowie, to będzie to procentowało podczas epidemii. Jeśli nie, to nie da się tego nadrobić w szybkim tempie. Wokół nas jest wiele schorowanych osób, chociaż ich nie rozpoznajemy. Gdy jest się lekarzem, ma się tę świadomość, że przewlekle chorzy ludzie nie zbudują odporności. Żadnymi sposobami.