Doktor Stopyra: Rok temu nie wiedzieliśmy, że wirus SARS-CoV-2 jest tak bardzo nieobliczalny

Monika Łącka Monika Łącka

publikacja 29.01.2021 10:38

11 miesięcy z koronawirusem podsumowują Lidia Stopyra i Piotr Meryk, lekarze ze Szpitala Specjalistycznego im. Stefana Żeromskiego w Krakowie.

Doktor Stopyra: Rok temu nie wiedzieliśmy, że wirus SARS-CoV-2 jest tak bardzo nieobliczalny - Hejt antyszczepionkowy w sytuacji, gdy szczepionka nie jest obowiązkowa i nikt nikomu nie każe się szczepić, jest irracjonalny - podkreśla lekarka. Archiwum prywatne

Monika Łącka: Gdy w styczniu 2020 r. media informowały o epidemii SARS-CoV-2 rozprzestrzeniającej się w Chinach, przypuszczali Państwo, że jeszcze chwila, a świat zatrzyma się na tak długo?

Lidia Stopyra, ordynator Oddziału Chorób Infekcyjnych i Pediatrii Szpitala im. Żeromskiego w Krakowie: Zdecydowanie nie. To, co się stało, to unikatowa sytuacja. Wcześniej, na całym świecie, mieliśmy ogniska zachorowań na różne choroby wirusowe [np. ebola, świńska grypa, SARS-CoV-1 - przyp. aut.], ale one były szybko opanowywane. Wydawało nam się więc, że Wuhan jest daleko, i że ten problem nas nie dotyczy. Widząc, jak ostry reżim sanitarny został tam wprowadzony, zastanawialiśmy się nawet, czy na pewno potrzebne są tak drastyczne ograniczenia w codziennym życiu. Czas pokazał, że były.

Kiedy więc po raz pierwszy zapaliła się czerwona lampka, że dzieje się coś złego, i że problem dotyczy i nas?

L.S.: Na przełomie lutego i marca, gdy wirus dotarł do Europy i szybko rozprzestrzenił się we Włoszech, a w Lombardii sytuacja wymknęła się spod kontroli. A przecież Włochy to nie egzotyczny kraj w Trzecim Świecie, ale dobrze rozwinięte państwo, mające dobrze działającą służbę zdrowia. Mimo to doszło tam do jej niewydolności i do wysokiej śmiertelności wśród chorych. Brakowało miejsc w szpitalach, na cmentarzach, ludzie umierali w osamotnieniu, bez pomocy. Dla nas to był alarm.

W Polsce pacjent "zero" pojawił się 4 marca, a w Małopolsce, konkretnie w Krakowie - 9 marca. Niestety, po kilku tygodniach walki o życie (pod respiratorem) w Szpitalu Żeromskiego ten mężczyzna zmarł.

L.S.: I to był kolejny alarm, choć - paradoksalnie - wciąż wierzyliśmy, że nie będzie tak źle. Byliśmy w maksymalnej mobilizacji, ale optymistyczni, bo uważaliśmy, że w Polsce to nie jest możliwe, by zabrakło łóżek dla chorych czy lekarzy do pracy. Ufaliśmy, że sobie poradzimy, choć jednocześnie niepokoiło, że kolejne tygodnie przynoszą zgony także osób młodych, nieobciążonych innymi chorobami.

Stopniowo coraz więcej wiedzieliśmy też o samym wirusie: że - statystycznie - ok. 80 proc. osób zakażenie przejdzie łagodnie (albo bezobjawowo, będąc „nośnikiem” wirusa i zakażając innych), kilkanaście procent - ciężko, a kilka procent umrze.

L.S.: Gdyby więc doprowadziło się do tego, że tych kilkanaście procent chorych, równocześnie potrzebujących miejsc w szpitalach, będzie oznaczało setki tysięcy (i więcej) w prawie 40-milionowym polskim społeczeństwie, to nie wytrzymałby tego żaden system opieki zdrowotnej. Trzeba było zrobić wszystko, by do tego nie dopuścić. Już wtedy bowiem źle się działo we Włoszech, Hiszpanii, Francji, Wielkiej Brytanii, w USA.

Piotr Meryk, kierownik oddziału obserwacyjno-zakaźnego w Szpitalu Specjalistycznym im. S. Żeromskiego w Krakowie: Pierwsze sygnały, że i u nas może być problem, pojawiły się w lecie, gdy w całej Polsce było stosunkowo mało zakażeń, a w Małopolsce przybywało ich lawinowo. Było jasne, że jest to skutek poluzowania obostrzeń, i że z czasem może być tylko gorzej. Czarny scenariusz sprawdził się niebawem, bo już w październiku, gdy wszędzie zaczęło brakować łóżek dla chorych. W Małopolsce sytuacja była bardzo trudna, dlatego w Krakowie organizowano szpitale tymczasowe, a w szpitalach już istniejących - dodatkowe oddziały covidowe. Także u nas, w "Żeromskim".

Doktor Stopyra: Rok temu nie wiedzieliśmy, że wirus SARS-CoV-2 jest tak bardzo nieobliczalny   Piotr Meryk przekonuje, że epidemia trwa i przed nami jeszcze długi czas pod znakiem obostrzeń. Archiwum Szpitala im. Żeromskiego

Czego koronawirus nauczył lekarzy przez te wszystkie miesiące?

L.S.: Pokory. Gdy już się nam wydawało, że choroby zakaźne w cywilizowanym świecie są opanowane - mamy szczepienia, leki, wiedzę, potrafimy wszystko, przyszedł wirus, który powalił świat na kolana. Mimo maksymalnej mobilizacji, uciążliwego lockdownu, wielkich strat gospodarczych i ekonomicznych statystyki podają, że w ubiegłym roku zmarło więcej ludzi niż w czasie II wojny światowej, a Polska w tej śmiertelnej statystyce znalazła się na drugim miejscu w Europie.

P.M.: Ta nieobliczalność wynika ze specyfiki wirusa. W efekcie walka z nim okazała się bardzo nierówna, bo tak naprawdę do dziś nie ma jednej skutecznej terapii. Wciąż zaskakuje nas też to, że trudno jest przypuszczać, w jaki sposób u danego pacjenta rozwinie się choroba. Są chorzy w początkowo dobrym stanie, którzy nagle pogarszają się tak, że trafiają na intensywną terapię. I odwrotnie - są tacy, co do których zakładamy, że przebieg choroby może być ciężki, a ich stan nieoczekiwanie poprawia się. Jedno jest pewne: nie spotkałem się dotąd z wirusem, który powodowałby tak ciężki przebieg zakażenia u tak dużej grupy pacjentów równocześnie. W "Żeromskim" od początku pandemii na oddziałach dla dorosłych mieliśmy ok. 600 osób z potwierdzonym COVID-19.

Co ważne, często zostawia on też po sobie konkretne powikłania.

P.M.: Najcięższym jest zwłóknienie płuc, wymagające przewlekłego leczenia pulmonologicznego oraz mogące prowadzić do przeszczepu tego narządu. Pamiętajmy jednak, że wirus cały czas jest nowy, więc nie wiemy, czy i jakie jeszcze pojawią się późne powikłania.

L.S.: Nie wiemy też, w jakim jeszcze kierunku zmutuje wirus. Na przykład wirus SARS-CoV-1 zmutował tak, że z czasem przestał być patogenny, a początkowo powodował wyższą śmiertelność niż obecny koronawirus. Ale może też zmutować w kierunku większej śmiertelności.

Obecnie wygląda na to, że sytuacja jest stabilna, zakażeń jest dużo mniej niż jeszcze kilka tygodni temu.

P.M.: Choć zakażeń jest mniej, to do szpitali trafiają ci, którzy są już w ciężkim stanie. Wynika to z tego, że teraz na testy zgłasza się dużo mniej zakażonych, by na kwarantannę nie trafiali ich bliscy. Efekt jest taki, że próbują oni "przechodzić" zakażenie i leczyć się domowymi sposobami. Wirus jest jednak mocniejszy od nich...

Wracając do powikłań zakażenia, w dość nieoczekiwany sposób pojawiły się one u dzieci.

L.S.: Od początku było jasne, że dzieci w większości przypadków zakażenie przechodzą łagodnie, ale są świetnym czynnikiem transmisji wirusa (stąd wysyp zakażeń, gdy dzieci wróciły jesienią do szkół). Mimo że na świecie pojawiały się pojedyncze zgony wśród dzieci, w Polsce takiego przypadku nie było, a dzieci, które trafiały do szpitala, były ogólnie w dobrym stanie (na kierowanym przeze mnie oddziale od marca było ich ok. 800). Potrzebowały tlenu lub nawadniania, nie było jednak zagrożenia życia. I gdy myśleliśmy, że tę sytuację mamy opanowaną, pojawił się PIMS, czyli pocovidowy pediatryczny wielonarządowy zespół zapalny. To było nieoczekiwane wyzwanie. Najczęściej pierwsze objawy PIMS zaczynały się 4-6 tygodni po przechorowaniu koronawirusa i były to m.in. gorączka, wysypka, zapalenie śluzówek, objawy brzuszne, a do zagrożenia życia dochodziło w przebiegu niewydolności serca. Dzieci trafiały wtedy na OIOM.

Na szczęście niebezpieczne objawy cofały się.

L.S.: Te dzieci wymagają jednak dalszej obserwacji, bo jest za wcześnie, by powiedzieć, że o PIMS wiemy już wszystko i że nie będzie odległych powikłań. Tym bardziej że najmłodsze dzieci znów wróciły do szkół i czas pokaże, co będzie się działo za kilka tygodni. Możliwe jednak, że tym razem problem będzie mniejszy niż jesienią, bo tak naprawdę mamy już wielu ozdrowieńców wśród dzieci. Prawdopodobnie więcej, niż pokazują statystyki. Te dzieci, które do nas trafiały z PIMS, ok. miesiąca wcześniej miały objawy SARS-CoV-2, ale w większości nie były wtedy diagnozowane, nie miały robionych wymazów. Wiemy, że bardzo wiele dzieci z COVID-19 nie jest w ogóle diagnozowanych w ostrym okresie choroby.

Doktor Stopyra: Rok temu nie wiedzieliśmy, że wirus SARS-CoV-2 jest tak bardzo nieobliczalny   Piotr Meryk przekonuje, że epidemia trwa i przed nami jeszcze długi czas pod znakiem obostrzeń. Archiwum Szpitala im. Żeromskiego

Kiedy, zdaniem lekarzy, jest szansa na powrót do normalności - otwarcie gospodarki, brak maseczek?

P.M.: Na razie pewne jest, że epidemia trwa i przed nami jeszcze długi czas pod znakiem obostrzeń. I tu jest problem, bo z jednej strony byłoby dobrze kontynuować lockdown, a z drugiej - gospodarka tego nie wytrzyma. Już nie wytrzymuje. Moim zdaniem, powrót do normalności byłby możliwy, gdyby udało się zaszczepić przynajmniej połowę populacji, a że już pojawiły się problemy z dostawami szczepionek, to widzimy, że cały plan będzie się przesuwał w czasie.

L.S.: Jeśli zaszczepimy ok. 50 proc. populacji, na pewno zrobi się bezpieczniej, bo do osób uodpornionych należy dodać jeszcze sporą grupę ozdrowieńców. Ale najlepiej, gdyby udało się zaszczepić ok. 70-80 proc. społeczeństwa. Jeżeli doliczymy ozdrowieńców, odporność nabyłoby nawet ok. 90 proc. mieszkańców Polski. Bez tego cały czas będziemy stać w miejscu. Na razie martwią mnie jednak problemy z dostawami szczepionek, bo ci, którzy chcą się zaszczepić, powinni mieć taką możliwość, i to jak najszybciej.

Nie brakuje jednak osób, które negują konieczność szczepienia i reżimu sanitarnego, a także podają w wątpliwość istnienie wirusa.

L.S.: Było to dla mnie bardzo trudne, a nawet przykre i krzywdzące, gdy pojawiały się głosy, że udajemy, bierzemy pieniądze za trzymanie statystów na oddziałach, jesteśmy opłacani przez firmy farmaceutyczne, a koronawirusa nie ma. To oczywiste bzdury. Nie rozumiem tego braku szacunku do człowieka, do cierpienia i do śmierci. Sporo osób zostało już przecież dotkniętych albo chorobą kogoś bliskiego, albo jego śmiercią. Wiemy, że ten wirus istnieje i że chorzy oraz umierający muszą być w izolacji, w osamotnieniu, nie mogą się pożegnać z bliskimi osobiście, mają tylko telefon. Dopóki dadzą radę rozmawiać...

Teraz te złe emocje przenosi się na szczepienia.

L.S.: I szuka się osób, które miały ciężkie powikłania albo zmarły po szczepieniu. Na całym świecie zaszczepionych zostało już kilkadziesiąt milionów osób i nawet jeśli pojawiają się pojedyncze powikłania, to prawda jest taka, że w tym czasie z powodu COVID-19 zmarło kilkaset tysięcy osób, a z powodu szczepienia nikomu nic poważnego się nie stało. Na oddziale, którym kieruję, szczepimy, a ja odpowiadam zarówno za szczepienie tzw. pacjentów obciążonych (po wstrząsach anafilaktycznych w przeszłości), jak i za rejestrowanie niepożądanych odczynów poszczepiennych. Do tej pory nic się nikomu nie stało. Kilka dni temu przyszła do mnie pacjentka, pielęgniarka Covidowego Oddziału Intensywnej Terapii. Miała przeciwwskazania do podania drugiej dawki szczepionki, ale bardzo chciała się zaszczepić. Widziała w ostatnich miesiącach tyle cierpienia, tyle śmierci... i w końcu powiedziała: "Pani doktor, ja już wolę wstrząs anafilaktyczny, niż zachorować na COVID". Ta pani, która leczyła też wielu pacjentów z ciężkimi reakcjami alergicznymi, wie, o czym mówi. Hejt antyszczepionkowy w sytuacji, gdy szczepionka nie tylko nie jest obowiązkowa, ale wręcz jej brakuje i nikt nikomu nie każe się szczepić, jest irracjonalny. Uważam, że powinniśmy się skupić na jak najszybszym zaszczepieniu tych, którzy tego chcą, bo pozostałych w tym momencie nie będziemy uszczęśliwiać na siłę. Można im tylko współczuć, bo większość z nich zachoruje, a jakiś procent umrze, i będzie to trudna śmierć. Wierzę jednak, że ci, którzy szczepionkę kwestionują, za jakiś czas zobaczą, że dużo osób zaszczepiło się i są zdrowe, a wśród pozostałej populacji zakażenia nadal występują. Może wtedy zmienią zdanie.

Czy są osoby, które jednak szczepić się nie powinny, mimo że chciałyby?

L.S.: Tak. Są to pacjenci, u których po pierwszej dawce szczepionki wystąpił wstrząs anafilaktyczny. Zdarzyły się takie pojedyncze sytuacje na całym świecie. W naszym szpitalu po zaszczepieniu 5 tys. osób nie zanotowaliśmy żadnego przypadku. Jest jeszcze jedna grupa pacjentów, która może być wykluczona z programu szczepień - to ci, którzy mieli wstrząs anafilaktyczny po jakimś preparacie, który zawiera ten sam składnik, co szczepionka. A jedyny składnik, który ewentualnie może wywołać wstrząs, to glikol polietylenowy. Występuje on w niewielu specyfikach. Musimy też zachować ostrożność, gdy szczepimy pacjentów, którzy mieli reakcje anafilaktyczne po innych substancjach, albo takich, którzy nie wiedzą, po czym mieli wstrząs. Takie osoby szczepimy w warunkach szpitalnych. Musimy również zachować szczególną ostrożność, gdy szczepimy osoby z obniżoną odpornością. Im nie grożą, co prawda, żadne poważniejsze odczyny poszczepienne, ale mogą nie wytworzyć wystarczającej odporności po szczepieniu. Ten problem dotyczy np. pacjentów po chemioterapii lub w trakcie leczenia immunosupresyjnego. Sama choroba nowotworowa nie jest jednak przeciwwskazaniem. Osoby chore onkologicznie, jak również obciążone innymi schorzeniami (układu krążenia, nadciśnieniem, otyłością), mają wręcz wskazania, aby jak najszybciej się szczepić, bo musimy chronić ich przed zakażeniem. Są to bowiem osoby obarczone dużym ryzykiem ciężkiego przebiegu i zgonu w tej chorobie.

Doktor Stopyra: Rok temu nie wiedzieliśmy, że wirus SARS-CoV-2 jest tak bardzo nieobliczalny   Piotr Meryk przekonuje, że epidemia trwa i przed nami jeszcze długi czas pod znakiem obostrzeń. Archiwum Szpitala im. Żeromskiego