Jeśli odpuszczę, choroba się dowie...

Monika Łącka

|

Gość Krakowski 45/2023

publikacja 09.11.2023 00:00

Tytuł Miłosiernej Samarytanki Elżbiecie Rydzyk-Molędzie dodał jeszcze energii. Nagrodę dostał również Jonasz Waśko, który w maju uratował tonącego chłopca.

Udział w gali przymnożył pani Eli wigoru. Udział w gali przymnożył pani Eli wigoru.
Monika Łącka /Foto Gość

Eli Różowej, jak mówi o sobie, nie da się nie zauważyć – krótkie, różowe włosy i zabawny kapelusz są jej wizytówką, a pogodny uśmiech sprawia, że w jej towarzystwie nawet najbardziej pochmurny dzień staje się słoneczny. Na pierwszy rzut oka wydaje się też, że tryska nie tylko optymizmem, ale i zdrowiem. To pozory, bo lekarze, widząc panią Elę, kręcą z niedowierzaniem głowami i mówią, że żyje dzięki sile woli. A ona już 23 lata temu uparła się, że będzie żyć, bo gdyby wtedy jej zabrakło, córka trafiłaby pewnie do domu dziecka.

Nie odpuszczę!

Zanim zachorowała, była szczęśliwa – jako żona, mama, kobieta spełniona zawodowo. Pracowała nawet na Węgrzech, przy budowie elektrowni atomowej, a tęskniąc za ojczyzną, organizowała tam koncerty promujące polską kulturę. – Od dziecka nie potrafiłam spokojnie usiedzieć: zamiast chodzić – biegałam, ćwiczyłam balet i gimnastykę, tańczyłam, śpiewałam, podróżowałam. Tam, na Węgrzech, występowaliśmy też na ulicach, w najpiękniejszych strojach, by pokazać, jak wspaniałe jest nasze polskie dziedzictwo – wspomina.

W 2000 r. usłyszała diagnozę: rak trzonu macicy. Był tak bardzo zaawansowany, że dosłownie zjadał już inne narządy. Pani Ela miała wtedy 46 lat i dowiedziała się, że może nie przeżyć operacji, bo jest tak bardzo źle. Przeżyła, nie przeczuwając, że najgorsze dopiero miało nadejść. – Martwiłam się, że po hormonoterapii przytyłam aż 30 kg, i że po chemio- i radioterapii stracę włosy. Okazało się, że to były małe zmartwienia – wolałabym całe życie chodzić w peruce, niż cierpieć na chorobę popromienną – przyznaje gorzko.

Podczas radioterapii ktoś popełnił błąd i pani Ela dostała zbyt dużą dawkę promieniowania. Leczenie, które miało ratować jej zdrowie, całkowicie je zrujnowało. Naświetlania tak bardzo uszkodziły układ limfatyczny, że organizm pani Eli wodę zaczął gromadzić wiaderkami i co chwilę lądowała w szpitalu, gdzie trzeba było w specjalistyczny sposób ją usuwać. Uszkodziły też jelita, i to tak, że pojawiły się biegunki, które do dziś paraliżują codzienność. Do tego doszły uszkodzenia wątroby, ciężka cukrzyca i wiele innych schorzeń. m.in. bóle, z którymi trudno jest funkcjonować. – Z bólu to ja posiwiałam, w dwa dni! Podczas operacji doszło do zakażenia nerki, wokół której zrobił się ropień. Tę ropę ściągano mi potem „na żywca”. Tego nie da się opisać – opowiada.

Właśnie wtedy postanowiła, że na poprawę nastroju zmieni swój image. Po powrocie do domu zrobiła ziołową płukankę na włosy, które stały się różowe. Z tym kolorem nigdy się już nie rozstała.

Pół roku później dostała od losu kolejny cios – nagle, na serce, zmarł jej mąż i świat się zawalił. – Pojechałyśmy z córką, która miała 12 lat, do mojej chorej mamy, by chwilę się nią zająć. Gdy mąż kolejny dzień nie dzwonił i nie odbierał telefonu, zaniepokojona postanowiłam, że wracamy. Już na schodach poczułam dziwny zapach wydobywający się z mieszkania. Widok, jaki zastałyśmy, jest traumą, która na zawsze w nas została – zamyśla się pani Ela. Została wtedy sama – z nowotworowym wyrokiem, rentą w wysokości 400 zł, mieszkaniem, które przez pół roku nie nadawało się do użytku, i nastoletnią córką, dla której musiała żyć.

Tak trafiła pod opiekę MOPS, a skoro tam ktoś wyciągnął przyjazną dłoń, to pani Ela zdecydowała, że na dobro odpowie dobrem i zaangażowała się w prowadzenie nowohuckiej grupy wsparcia osób niepełnosprawnych „Przyjaciele”. Od 15 lat jest jej liderką. – Jeszcze niedawno była maksymalnie pochłonięta przez tę działalność. Teraz musiała się nieco wycofać, ale nadal bez przerwy myśli, co dla kogo można zrobić. Dopóki miała siłę, organizowała i koordynowała różne wyjścia i imprezy, załatwiała wiele spraw, rozwiązywała codzienne problemy, pocieszała i dzieliła się wszystkim, co ma. A ma niewiele, dlatego, jako jej przyjaciele, na portalu Siepomaga.pl, założyliśmy dla niej zbiórkę. Można ją znaleźć, wpisując w wyszukiwarkę imię i nazwisko naszej Eli – zachęca zaprzyjaźniony z nią Rafał Basista i dodaje, że zgłoszenie jej do tytułu Miłosiernego Samarytanina za rok 2022 było pomysłem na to, by docenić wielkie serce pani Eli.

Udało się! Odebranie tego wyróżnienia podczas gali, która pod koniec września odbyła się w kinie Kijów, było dla pani Eli wielką radością. Tym bardziej że nie tak dawno przeszła udar, po którym uczyła się wszystkiego na nowo, a „wisienką na tym życiowo-zdrowotnym torcie” – jak czasem mówi z sarkazmem – jest guz, który lekarze znaleźli w jej mózgu. Nowotwór coraz bardziej daje o sobie znać, a pani Elżbieta coraz więcej czasu musi spędzać w szpitalu. – Pogoda ducha to jedyne, co mi zostało, bo jeśli odpuszczę, choroba szybko będzie o tym wiedziała. A ja wierzę, że jeszcze trochę tu podziałam – nie ma wątpliwości.

Szczęście w nieszczęściu

Kto do nagrody Miłosiernego Samarytanina zgłosił Jonasza Waśkę? Niech pozostanie to tajemnicą, bo najważniejsze są wydarzenia, które rozegrały się dokładnie pół roku temu – 11 maja. Tego dnia, jak co dzień, Jonasz (od 14 lat pielęgniarz i ratownik medyczny) wracał z pracy do domu – na hulajnodze, wzdłuż Wisły. Przy stopniu Dąbie zauważył, że w wodzie dzieje się coś złego. Szybko zorientował się, że ktoś próbuje ratować tonącego człowieka. Okazał się nim kilkunastoletni chłopiec, który – po ludzku patrząc – nie miał prawa przeżyć tego wypadku, bo znalazł się w miejscu, gdzie prawie nigdy nikt nie przechodzi. Opatrzność chyba jednak nad nim czuwała, bo najpierw na miejscu zdarzenia pojawił się policjant, który po służbie spacerował w pobliżu z dziećmi. Chwilę później przyjechał Jonasz. – Dzieci powiedziały, że ich tata pobiegł kogoś ratować. Pobiegłem i ja, ale napotkałem na tor przeszkód, może nawet nieco ryzykowny. Barierka przed zaporą była zamknięta, więc przeskoczenie jej było jedynym sposobem na to, by iść dalej. Wylądowałem na daszku zapory, a na dół trzeba było jeszcze zejść po drabince – opowiada J. Waśko.

Na szczęście na zaporze był pracownik, który widząc, co się dzieje, rzucił koło ratunkowe i rzutkę ratowniczą. Problem w tym, że chłopiec był już nieprzytomny i trzeba było wyciągnąć go na brzeg – pokonując tę samą drogę, co schodząc do wody. – Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że plecak, który chłopiec miał, stał się bańką, która utrzymywała go na powierzchni, a nurt nie wciągnął go dalej. Lustro wody znajdowało się jednak ok. 3 metrów poniżej betonowego cypla zapory. Słysząc syreny straży pożarnej, zaczęliśmy więc reanimację w wodzie. Dopiero strażacy pomogli nam wyciągnąć chłopca, by mógł zostać przetransportowany do szpitala. Lekarze długo o niego walczyli, ale finalnie wszystko dobrze się skończyło – cieszy się Jonasz.

W międzyczasie zadzwoniła do niego żona, mówiąc, by pojechał po córkę do szkoły, bo ona utknęła w korku. – Prawdopodobnie korek spowodowany był tą akcją ratunkową. Wsiadłem więc na hulajnogę i pojechałem do szkoły – mokry i ubłocony. Córka była w szoku, widząc tatę w takim stanie. Podobnie jak i żona, która dojechała nieco później. Obie były dumne, słysząc, co się stało – uśmiecha się ratownik.

Na wsparcie bliskich zawsze może liczyć, bo praca, którą wykonuje, jest wymagająca – Na bloku operacyjnym, w zespole, który tworzę, jestem jedynym mężczyzną pielęgniarzem. Na intensywnej terapii jest nas 4, a w całym szpitalu – 10, na kilkaset kobiet – zaznacza i dodaje, że po tym, jak zrobiło się o nim głośno w mediach, dostał propozycję nowej pracy, którą przyjął. Od grudnia zamienia więc Szpital im. Żeromskiego na Uniwersytecki Szpital Dziecięcy w Prokocimiu. – Praca z dziećmi to moja pasja, więc jestem szczęśliwy, że tak to się poukładało – podkreśla.

O kilka chwil sławy jednak nie zabiegał. Nie spodziewał się też, że straż pożarna dwa miesiące później prześle podziękowania za udział w akcji na ręce dyrektora szpitala, a rzeczniczka placówki przekaże tę informację mediom. – To, co zrobiłem, to był odruch, nie mogłem inaczej. Dobrze, że znalazłem się w tym miejscu, we właściwym czasie – mówi skromnie.

Majowe zdarzenie nie jest jedyną „przygodą”, jaka mu się przydarzyła. Kiedyś zabezpieczał medycznie Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy. Jedna z fanek muzyki poważnej zaczęła nagle rodzić. Pomógł jej, rzecz jasna, Jonasz. Innym razem udzielał pomocy podczas karambolu na autostradzie, gdy ktoś podpalił opony pod wiaduktem i samochody zaczęły wpadać w gęsty dym, zderzając się niczym domino. Jonasz Waśko przypadkiem tamtędy przejeżdżał. – Za statuetkę Samarytanina bardzo dziękuję, ale ratowanie to po prostu moja pasja i powołanie. Dlatego też szkolę innych i apeluję, by nie bać się ratowania drugiego człowieka, i aby ratując, nie narażać jednocześnie swojego bezpieczeństwa, gdy sytuacja jest zbyt ryzykowna – przestrzega.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.