Jakby jutra miało nie być...

Monika Łącka

|

Gość Krakowski 04/2024

publikacja 25.01.2024 00:00

Pierwsze urodziny swojego nowego, drugiego życia spędziła w Kijowie. Zdmuchując świeczkę na torcie, pomyślała, że nie ma takiego upadku, z którego nie dałoby się podnieść, i że ma marzenie, które koniecznie chce spełnić.

W takim „domu” nie da się żyć. Dlatego Grażyna prosi: razem odbudujmy tę miejscowość. W takim „domu” nie da się żyć. Dlatego Grażyna prosi: razem odbudujmy tę miejscowość.
Archiwum Grażyny Sławińskiej

Chodzi o odbudowę ukraińskiej wsi Partyzanckie. O tym marzeniu Grażyna Sławińska i Kamil Moskal na profilu „Kliki w Charkowie” na Facebooku napisali jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, otwierając zapisy na listę elfów i aniołów, które ocalałym mieszkańcom Partyzanckiego (obwód mikołajowski) ufundują materiały budowlane oraz przekażą odrobinę ciepła i miłości do miejsca, jakie niezliczona liczba rakiet i bomb zamieniła w obraz nędzy i rozpaczy. Grażyna zostawiła tam kawałek swojego serca, a mniej więcej w połowie grudnia, patrząc na tamtą umęczoną ziemię, pomyślała, że „może właśnie tam, w tych zniszczonych chatach, pod połamanym dachem, przy wietrze hulającym wśród rozbitych szyb rodzi się Bóg”. I choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że ani wszystkim pokrzywdzonym przez wojnę pomóc się nie da, ani nie ma szans, by podnieść z gruzów całą Ukrainę, to przecież i tak można zrobić coś szalonego i dobrego. Tyle tylko, że na mniejszą skalę.

– Póki co, prześlijcie serdeczne myśli do tych, którzy mieszkają w nakrytych blachą stodołach. Do tych, dla których życie każdego dnia miesza się ze śmiercią, a radość z najmniejszych rzeczy z przerażeniem, gdy znów słychać świst lecących pocisków. Jeśli wspólnymi siłami zbierzemy dla nich 10 tys. zł, to już będzie bardzo, bardzo dużo – zachęca Grażyna i dodaje, że „stodoła” to słowo klucz do tego przedsięwzięcia.

Odrobina światła w mroku

Na początku pobytu Grażyny w Partyzanckim mnóstwo ludzi opowiadało, że „nakryli sobie blachą saraj, że odbudowali sobie saraj, że ktoś mieszka w saraju, a ktoś inny w saraju zrobił domową banię, żeby mieć gdzie się umyć”. – Z radością o tym opowiadali, jakby ten saraj to było wybawienie. Skoro tak, to ja się z nimi cieszyłam, nawet jeśli nie do końca rozumiałam, o co chodzi. Wszak z każdej strony słyszałam, że „sława Bogu, że ten saraj jest”. W końcu zrozumiałam: saraj oznacza stodołę. Ludzie nakryli blachą stodoły, odbudowali je troszeczkę i urządzili się w nich. Wstawili burżujki (piecyki na drewno) i butle z gazem, na których przygotowują posiłki – opowiada Grażyna.

Sama też w sarajach spała, kąpała się (w tych przerobionych na łazienkę), gotowała. – Tak jednak nie powinno być, że rakiety i artyleria wysyłają twój dom w kosmos, a to, co ewentualnie zostaje, jest rozkradzione. I żeby próbować dalej żyć, trzeba dostosować stodołę do swoich potrzeb, bo ogarnięcie zrujnowanego domu jest dużo trudniejsze, droższe, a czasem zbyt niebezpieczne. Mnie te chaty w Partyzanckim przyprawiają o ból głowy i serca – mówi wolontariuszka.

Większość mieszkańców tej wsi przed wojną żyła z pracy swoich rąk, zajmując się rolnictwem: uprawiając zboże, warzywa, mając sady owocowe, hodowle różnych zwierząt. Dziś jest to niewykonalne. – Na wioskę spadał biały fosfor. Spalona ziemia, która wchłonęła proch, żelastwo, chemię, nie rodzi, potrzebuje czasu. Spalone zostały też urządzenia rolnicze – traktory, ciągniki, kombajny. A skoro ludzie ledwo sobie radzą, to jak mają zadbać o zwierzęta i je wykarmić? Bez naszej pomocy to się nie uda – przekonuje G. Sławińska.

W pierwszej kolejności trzeba więc kupić blachę na dachy, deski, płyty OSB, cement, gwoździe i pewnie jeszcze wiele innych rzeczy, które pozwolą z nadzieją spojrzeć w przyszłość. – W Partyzanckim ludzie już nie mają wątpliwości, że przyjeżdżamy tu dla nich. Jakiś czas temu mało kto odpowiadał na moje „dobrego ranku”. Teraz, gdy idę przez wieś, co chwilę ktoś mnie zagaduje, zatrzymuje, przytula, łapie za rękę. Tak działa dobro, które się tutaj wydarzyło dzięki przyjaciołom z Polski. Ile było radości chociażby w mikołajki, gdy rozdawaliśmy prezenty. Powie ktoś, że te gry, słodycze, książki to zbytek, że można było za te pieniądze kupić ważniejsze rzeczy. Te ważniejsze rzeczy kupujemy każdego dnia, a domy odbudujemy – ściany postawimy, pomalujemy, wstawimy drzwi i dach też położymy. Wtedy zaś, 6 grudnia, to była odrobina cudowności i światła w całym tym mroku. 36 dzieci, którym wojna odebrała dzieciństwo, dostało zapewnienie, że dla osób, które wsparły naszą zrzutkę, są ważne, że ktoś się nimi interesuje – zauważa Grażyna.

Kiedy wspomina, jak szukała w mikołajewskich sklepach tych prezentów i jak napisała bajkę dla ukraińskich dzieci, promienieje. Chwilę później głos nieco jej się łamie, bo przecież nie sposób przyzwyczaić się do wiadomości, które odbiera w telefonie: że shahid [irański dron – przyp. aut.] uderzył w osiedle domów modułowych, gdzie tuż obok byli zaprzyjaźnieni z krakowskimi wolontariuszami ludzie, że kolejny shahid rozbił sielską chatę (miejsce dowodzenia kryzysowego, odpowiednik polskiej rady gminy), albo że jedna z ukraińskich przyjaciółek oberwała odłamkiem i trafiła do szpitala. Co prawda, nic poważnego jej się nie stało, bo mogło być dużo gorzej, ale każda taka informacja budzi w Grażynie bolesne wspomnienia. Wszak rok temu, 6 stycznia 2023 r., gdy jechali z Kamilem do Bachmutu, nie przypuszczała, iż tamten dzień stanie się najstraszniejszym w jej życiu, i że, leżąc tam na ziemi, będzie myślała, że umiera.

By nie stracić siebie

Krakowskie Katolickie Stowarzyszenie Osób Niepełnosprawnych i Ich Przyjaciół „Klika” wspiera Ukrainę od początku rosyjskiej inwazji na ten kraj. Najpierw w Krakowie powstał punkt informacyjny dla osób z niepełnosprawnością i ich rodzin, które uciekały przed wojną. Chwilę później do miejsc, gdzie spadały bomby, pojechał K. Moskal, który – działając pod szyldem „Klika w Charkowie” – podjął się trudnego zadania: by docierać co osób chorych, samotnych, niepełnosprawnych, przykutych do łóżek i próbować przewieźć niektórych do Polski, a innym pomagać na miejscu. Odkąd dołączyła do niego G. Sławińska, podwojonymi siłami odnajdowali jeszcze więcej potrzebujących wsparcia osób, także w najbardziej niebezpiecznych miejscach. Pojechali nawet do Bachmutu, gdzie pod koniec 2022 r. piekło zstąpiło na ziemię. Grażyna i Kamil postanowili wtedy – zachowując wszelkie zasady bezpieczeństwa – podarować święta Bożego Narodzenia tym, którzy od tygodni żyli w piwnicach, bojąc się wyjść na zewnątrz.

Za dobre serca mogli zapłacić najwyższą cenę. Gdy rozdawali pomoc humanitarną, tuż obok nich rozpoczął się rosyjski atak. Oboje zostali ranni. Kamil nieco lżej, natomiast Grażyna straciła nogę (od kolana w dół) i mnóstwo krwi. Była na granicy życia i śmierci. Uratował ją najpierw Kamil, a potem ukraińscy medycy. Przewieziona do Polski rozpoczęła walkę o powrót do sprawności i samodzielności, choć nauczenie się życia z protezą było ekstremalnie bolesne. Zwłaszcza że uparła się zrobić to jak najszybciej, by móc wrócić do Ukrainy. Wróciła – w lecie 2023 roku. Po co? By „jadąc na drugim życiu”, nie stracić siebie i nadal być dla innych. By nigdy nie zobojętnieć na zło, tylko kochać i żyć tak, jakby jutra miało nie być. Ile razy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy dotknęła tego, co śmiało można nazwać apokalipsą? Trudno zliczyć.

Nie wolno zapominać

W pamięci utkwiła jej noc z 24 na 25 września, gdy dom w Odessie, w którym nocowali z Kamilem, zachwiał się w posadach. Mniej więcej o godz. 1.30 tuż za oknami rozległ się taki dźwięk, jakby właśnie startowała rakieta kosmiczna. Chwilę później całe podwórko rozbłysło ogniem. A potem kolejny raz i kolejny, a wszyscy, którzy byli wtedy w domu (i co sił uciekli do jego podziemi), mieli wrażenie, że znaleźli się w środku wielkiego płomienia. Tej nocy obrona przeciwlotnicza, która pracowała 500 m od domu, strąciła 11 z 14 rakiet i wszystkie 19 shahidów. Był też taki dzień, w którym Grażyna i Kamil jechali polną drogą, wioząc „humanitarkę” do kolejnej wioski. Nagle błękit nieba przecięły dwa myśliwce, które zrzuciły coś, co sprawiło, że okoliczne pola pełne słoneczników w jednej chwili pokryły się ogniem. – Świat kolejny raz zapłonął z powodu ludzkiej nienawiści... – zamyśla się Grażyna.

Był też taki listopadowy dzień, w którym Grażyna dotknęła granicy, której na razie nie chce przekraczać. – Znaleźliśmy się w miejscu, w którym zrobiło się bardzo niebezpiecznie. A ja nie jestem gotowa, by raz jeszcze ryzykować życie. Szybko wyjechałam, ale Kamil został tam przez dwa tygodnie, by pomagać ludziom będącym pod ciągłym ostrzałem, którzy nie mają jak i dokąd wyjechać. Mówił, że każdy kolejny dzień oznaczał jedną chatę mniej. Wolę spokojniejsze zajęcia – uśmiecha się wolontariuszka.

Te spokojniejsze zajęcia do łatwych jednak nie należą. Bo co powiedzieć bliskim sześciu młodych żołnierzy, którzy – wykonując zadania na Dnieprze – wpadli na minę? Żaden z nich nie przeżył. Co powiedzieć spotykanym na ulicach miast dzieciom, które próbują się bawić, choć tuż obok nich dudni wojenny front? W ich oczach nie widać beztroski. Widać pustkę. Albo co powiedzieć Gali, na której dom spadły trzy pociski? Zostały z niego tylko trzy ściany, bo resztę pochłonął ogień. Podobnie, jak i wszystkie zwierzęta gospodarskie, które były w pobliżu. – Serce mi pękało, gdy słuchałam opowieści Siergieja o tym, jak własnymi rękami rozminowywał 45 ha ziemi i fotografował to, co z niej wynosił – na przykład pozostałości po bombie fosforowej. Łzy z oczu płynęły, gdy Wowa mówił, że w jego trzech batalionach było po 100 chłopaków. Teraz w każdym zostało po ok. 50, a za chwilę nie będzie już nikogo. Każdego dnia średnio 6 żołnierzy ginie albo zostaje rannych. Oni tam wszyscy żyją, jakby jutra miało nie być – mówi Grażyna i dodaje, że nikomu z nas nie wolno zapominać, że w Ukrainie trwa wojna, bo ona jest też obroną naszej, polskiej granicy, a żołnierze nie mają pewności, że na froncie, w okopach, w śniegu, błocie i wodzie przeżyją do rana. – Każdy z nas powinien więc – na miarę swoich możliwości – angażować się w akcje pomocowe, prowadzone przez sprawdzone organizacje. By ukraińskie rodziny przetrwały tę zimę, potrzebują opału, bo mrozy są siarczyste. Dlatego kupujemy dla nich drewno, dużo drewna. I nie spoczniemy, póki nie odbudujemy Partyzanckiego – przekonuje Grażyna.

Projekty „Kliki w Charkowie” można wesprzeć, wpłacając datki na www.buycoffee.to/klikawcharkowie. Warto dopisać, że to wpłata od Czytelników „Gościa”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.