O brokułach, frytkach i sporcie z Joanną Kozub, dietetyczką prowadzącą w Krakowie poradnię, rozmawia Monika Łącka.
Monika Łącka: W Krakowie przybywa dzieci i młodzieży z widoczną nadwagą. Można powiedzieć, że to kandydaci na pokolenie dorosłych otyłych cukrzyków?
Joanna Kozub: Można, ale nie jest to tylko wina dzieci...
Również rodziców, którzy uczą jedzenia byle czego? Ostatnio widziałam mamę i tatę z ok. 10-letnim dzieckiem. Wszyscy nieśli ogromne pojemniki coli i popcornu. Często też rodzice zabierają dzieci do popularnych fast foodów.
Dlatego ustawa nie sprawi, że dzieci nagle zaczną się zdrowo odżywiać. Moi rodzice byli przeciwnikami fast foodu. Pierwszy raz byłam tam, mając 10 lat - ze szkołą. Dziś wiem, że szkoły wcale nie chcą zabierać tam uczniów, ale to rodzice nalegają, by podczas wycieczki dzieci zjadły coś ciepłego. Obserwuję też, że mamy karmią frytkami nawet kilkuletnie dzieci! Jako dietetyk wiem, że od diety bardzo dużo zależy - większość naszych chorób spowodowanych jest trybem życia i sposobem odżywiania się. Dlatego bardzo współczuję dzieciom, które są źle karmione.
Jak więc przekonać rodziców, że robią coś, za co wysoką cenę zapłacą ich dzieci?
Kiedy pracowałam jako dietetyk w przedszkolu, starałam się organizować spotkania dla rodziców, aby podpowiedzieć, jak karmić dzieci w domu. Niestety, nikt nie był zainteresowany. Podobnie gdy organizowane są akcje w centrach handlowych, ludzie - zwłaszcza ci, którzy widać, że mają problem - dietetyka omijają szerokim łukiem. Jednocześnie obserwuję, że coraz częściej zgłaszają się do mnie rodzice z dziećmi, które już mają nadwagę, czyli "po fakcie". By dotrzeć do świadomości ludzi, skuteczna mogłaby być kampania prowadzona przez prywatną firmę, której nie ograniczałby budżet, bo same billboardy to za mało.
Na razie widziałam kampanię idącą w odwrotnym kierunku - na sklepach popularnej sieci spożywczej zawisły plakaty: "Tego nie kupisz w szkolnym sklepiku", zachęcające - rzecz jasna - do kupienia chipsów i słodyczy...
A pieniądze zamiast do kieszeni polskich przedsiębiorców, trafiają do zagranicznych kieszeni i traci na tym nasza gospodarka. Dzieci, nie mając dostępu do zakazanych rzeczy w sklepiku, i tak będą je kupować w drodze do i ze szkoły. Wracamy więc do punktu wyjścia - do rodziców.
Warto też zwrócić uwagę na inny problem - gdy dziecko przebywa pod opieką dziadków, je słodycze, mimo że w domu ma je ograniczone.
Dziadkowie myślą, że w ten sposób zrobią wnukom przyjemność. To jednak zły pomysł.
W lecie widziałam, jak mama otyłego już chłopca sprawdzała, czy aby do końca wypił sorbet z tekturowego opakowania... Z kolei w tramwaju obserwuję, jak rodzice, wracając z dziećmi ze szkoły, karmią je pełnymi spulchniaczy drożdżówkami i modnym marchewkowym sokiem. Myślą, że dzieci witaminy piją.
W rzeczywistości jest to cukier. Kiedyś, gdy pracowałam w Ogrodzie Doświadczeń, obserwowałam, że dzieci przychodzące tam z wycieczką szkolną musiały mieć ze sobą modny soczek. I tu jest problem - moda i reklamy wymuszają na rodzicach kupowanie różnych rzeczy (bo dzieci nie chcą jeść ani pić nic innego), które wcale nie są dobre dla maluchów. Kluczem do walki z otyłością jest mentalność. Mam kilka znajomych dietetyczek, których dzieci jedzą zdrowo i nie ma z tym problemu. Widzą, że mama je brokuły czy kiełki fasoli, więc chcą spróbować, bo zakładają, że to jest dobre. W efekcie znają produkty, których inne dzieci nigdy nie widziały.