O miłości, którą buduje codzienność, i byciu silnym duetem Anią i Grzegorzem Barasińskimi rozmawia Monika Łącka.
Miłość i miłość małżeńska. Czym - z perspektywy wielu lat znajomości, narzeczeństwa i małżeństwa - jest ona dla Was?
Ania: Właśnie doświadczamy po raz kolejny błogosławionego czasu oczekiwania na dziecko, więc patrzę przede wszystkim z tej perspektywy - miłość jest budowaniem w radości, dawaniem siebie z odwagą i szczęściem. Jesteśmy już prawie 8 lat po ślubie i śmiało mogę stwierdzić, że weszliśmy na niezwykły pułap bliskości - wiemy, co drugie myśli, odgadujemy swoje potrzeby, czujemy się razem bezpiecznie. Stanowimy silny duet, wspierający się pomimo wszystko, a czasem wszystkich (uśmiech). Dużym szczęściem jest mieć męża, który jest zarazem najlepszym przyjacielem i - co, wbrew pozorom, wcale nie jest oczywiste - którego się po prostu lubi.
Grzegorz: Czuję, że miłość to ofiarowanie, poświęcenie. Z rekolekcji sprzed wielu lat dla młodzieży męskiej w seminarium duchowym (wrocławskim) pamiętam śpiew: "Tak mnie skrusz, tak mnie złam, tak mnie wypal, Panie, byś został tylko Ty...". Sądzę, że owocem tych modlitw nie jest powołanie kapłańskie, ale to, że dzisiaj przez miłość rozumiem rezygnację z siebie dla Jezusa; to Bóg jest na pierwszym miejscu w życiu, a reszta porządkuje się samoistnie. Pierwsze unicestwienie siebie dla Jezusa prowadzi do czystej miłości, którą mogę obdarzać żonę, dzieci, rodzinę, ludzi. Z perspektywy lat widzę, że nasza miłość pogłębia się i umacnia wtedy, kiedy bardziej zapominam o sobie, bardziej kocham Annę, gdy rezygnuję z siebie. A to powoduje rozkwitanie miłości i otwarcie się na miłość ojcowską.
Poznaliście się 12 lat temu, gdy byliście jeszcze w szkole średniej. Nawet nie przypuszczaliście wtedy, że Bóg ma dla was plan na wspólne życie...
Ania: Zaczęliśmy się kolegować. Choć Grześ wciąż mnie irytował, to jednocześnie trochę intrygował. W końcu, niezobowiązująco, umówiliśmy się na sylwestra, po którym... nie widzieliśmy się cztery miesiące. Grzegorz studiował już w Krakowie, ja we Wrocławiu. Cały czas jednak pisaliśmy do siebie. Gdy spotkaliśmy się w Wielką Środę 2008 r., po prostu wzięliśmy się za ręce i wiedzieliśmy, że będziemy razem już zawsze. Dziś wiem, że nie ma na świecie drugiego człowieka, który dałby mi tyle dobra, co mój mąż. Grzegorz jest stworzony do bycia mężem i ojcem. Uwielbiam patrzeć na jego zabawy z dziećmi - wszyscy promieniują radością bycia razem.
Ślub wzięliście w maju 2009 roku.
Ania: Byłam przekonana, że to właśnie ten człowiek poprowadzi mnie do Boga i uważam to za wielki dar rozeznania Bożego powołania.
Grzegorz: Początkowo to Ania była bliżej Maryi. Rozmodleniem i pobożnością różańcową zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Dzięki niej w pamiętną Wielkanoc po raz pierwszy uczestniczyłem w całej liturgii Triduum Paschalnego. Wiem i nie wiem zarazem, jak mogłem się uchować na świecie z taką wybiórczością obrzędów! W Wielką Sobotę wieczorem dostałem od Ani SMS: "Radosnego Alleluja! Będziemy żyli wiecznie". Te słowa zostały później wygrawerowane na naszych obrączkach. Bez ślubu pewnie byśmy się rozeszli. Sakrament traktowaliśmy jednak bardzo poważnie i zależało nam, by pokonać problemy.
Gdy pojawiły się te problemy, mieliście już dwie córeczki.
Ania: Gdy urodziła się Anastazja, byliśmy w Krakowie zupełnie sami, a jej ciężka choroba przewróciła nasz świat do góry nogami. To cud, że nie zmarła nam na rękach. Po porodzie dusiła się. Okazało się, że przez jej całą główkę przechodzi "ciało obce", które kończy się w nosie.
Grzegorz: Podejrzewano przepuklinę mózgową lub najbardziej złośliwy nowotwór mózgu. Groziły jej niepełnosprawność, stan paliatywny lub śmierć. Początkowo lekarze w ogóle nie chcieli tego ruszać. Ostatecznie operacja odbyła w Wielki Piątek, ale dopiero specjalistyczne badania pokazały, że to nie rak i że jest nadzieja. Dziś Nastka jest zdrową, pełną energii dziewczynką.
Ania: Po ciężkiej walce o nią, 8 miesięcy później, okazało się, że po raz drugi jestem w ciąży. Byłam bardzo zmęczona, trafiłam do szpitala. Odezwały się też różne problemy rodzinne, a na dodatek mąż musiał na tydzień wyjechać. Gdy wrócił, nastąpił wybuch.
Poszedłeś szukać pomocy w parafii, w poradni rodzinnej, a dostałeś namiary na... mediatora rozwodowego!
Grzegorz: Dzisiaj mnie to bawi, ale wtedy nie było nam do śmiechu, gdy pani mediator weszła do naszego mieszkania i zapytała, na jakim etapie rozwodu jesteśmy, co dzisiaj będziemy ustalać, dzielić. My jednak chcieliśmy walczyć o nasze małżeństwo, szukaliśmy wyjścia.
Ania: Pomagał Różaniec. W końcu trafiliśmy na informację o rekolekcjach małżeńskich. Tam odbiliśmy się od dna.
Grzegorz: Tragiczne choroby, ciężkie problemy finansowe, trudności lokalowe, kłótnie międzypokoleniowe i jeszcze do tego nasza nieustępliwość względem siebie. Pewnie przeżyliśmy to, co wielu innych też przeżywa i z czym się zmaga. Kiedy się w tym tkwi, nie widać ratunku. Na Spotkaniach Małżeńskich, które z serca polecamy każdej parze na różnych etapach życia, odnaleźliśmy na nowo siebie, dzięki wspaniałemu kapłanowi i łasce sakramentu spowiedzi pokochaliśmy się na nowo, duchowo wróciliśmy do siebie.
Co dziś, w dobie wciąż rozpadających się małżeństw, także bardzo młodych stażem, pomaga Wam najbardziej i umacnia miłość?
Ania: Wspólna modlitwa i oaza rodzin, do której należymy. Poza tym mamy czworo bacznie przyglądających się nam oczu, które nie dopuszczają najmniejszego fałszu... (uśmiech). Nasze córeczki cieszą się, kiedy rodzice okazują sobie miłość, daje im to poczucie bezpieczeństwa, a nam uświadamia, że to ważny aspekt wychowania. Dzieci bywają buforem, który rozładowuje napięcia i przywraca nam poczucie humoru i dystans. Za duży sukces uważam fakt, że zbudowaliśmy taką atmosferę w domu, że dzieci proszą o rodzeństwo: "Mamo, tato, moglibyście się jeszcze raz poślubić i dać nam braciszka? No bo ile można czekać?".
Grzegorz: Wiemy też, że "Miłość to nie pluszowy miś ani kwiaty. Miłość to kiedy jedno spada, a drugie ciągnie ku górze".
Ania: Grzegorz w każdej sytuacji ciągnie mnie do góry. Nie zgadza się na łatwe kompromisy, potrafi zawalczyć o zasady, prawość serca, byt rodziny. Gdy widzę, jak otwiera się na nowe życie, podejmuje dyskusje i nie boi się odrzucenia, wiem, że ten mężczyzna jest jak biskup w swoim domu. Biskup o dzikim sercu.
Często wyznajecie sobie miłość czy tylko od święta? I w jaki sposób, by jeszcze lepiej o nią dbać?
Ania: Używamy tych szczególnie ważnych słów, ale wcale nie za często. Na co dzień okazujemy sobie miłość na różne sposoby, używając swoich kodów miłości: witając się i żegnając, błogosławiąc przed dłuższym rozstaniem. Wyznaję mojemu mężowi miłość, dbając o nasz dom i dzieci, przygotowując mu ubrania, gotując ulubione posiłki, zawsze staram się ładnie wyglądać. Widzę w jego oczach wdzięczność, Grzegorz wszystko widzi, docenia i dziękuje. Mój mąż wyznaje swoje uczucia, kiedy siada obok i mnie słucha, szarmancko całuje moją dłoń, przynosi mi kwiaty, kupuje ładne ozdoby, doradza w kwestii stroju, a często po prostu daje mi się wypłakać na ramieniu. Zawsze ma czas na rozmowę, czasem mamy sobie tyle do powiedzenia, że zastaje nas późna noc. Tylko tyle i aż tyle. Grzegorz zawsze rozumie i stara się pomóc. Dba też o moje zdrowie i siły, pomaga mi osiągnąć spokój i nie szarpać się z rzeczywistością, kiedy nie warto. Opisuję szczegóły, myśląc o ostatnich kilku dniach i uśmiecham się na myśl o naszym wspólnym życiu.
Grzegorz: Ja też jestem przekonany, że wyznaniem miłości jest codzienne życie, takie zwyczajne, jak dwa zwyczajne meble. Obok przyjemnych powinności naszego stanu, czyli wielkiego wyznania miłości, miłość budują wspólne posiłki przy stole - z dziećmi, z przyjaciółmi albo tylko ze sobą. Jeżeli moja żona nie rozumiałaby, że miłość objawia się właśnie w tym wspólnym byciu, przebywaniu ze sobą i dzieleniu czasu, to ani kwiaty, ani moje amatorstwo cukiernicze, ani biżuteria by jej nie potwierdziły mojej miłości. A rozumiemy to tak samo i kwiaty są tylko bonusem.
Tą rozmową przypominamy naszym Czytelnikom o trwającym cały czas konkursie walentynkowym. Czekamy na Wasze zgłoszenia!
Szczegóły konkursu można znaleźć w tekście: Kocham. Jak to trudno powiedzieć!