Kibice kochają swój klub. Ale nie palą się, by płacić długi miasta.
Wielka akcja sprzedaży akcji klubu Cracovia zainteresowała... 35 osób. Zebrano niewiele ponad 50 tys. zł, tyle mniej więcej, ile kosztowała akcja promująca sprzedaż akcji. Sprzedający – prezydent Krakowa – jest rozczarowany. Liczył, że do kasy miasta wpłynie 30 mln zł, tak wyczekiwanych przy gigantycznym deficycie. Nie wpłynęły, co wcale nie znaczy, że brak pod Wawelem ludzi, co mają „pasiaste serca”.
Komentarze podważające przy tej okazji sentyment kibiców do klubu są całkowicie bezpodstawne. Podobnie, jak sugestie, że na sprzedaż akcji wybrano fatalny moment – spadek piłkarzy z ekstraklasy. Kibice byli z Cracovią, gdy grała w okręgówce, a największa w historii klubu „zrzutka” na klub nastąpiła, gdy piłkarze biegali po trzecioligowych boiskach. Wtedy powstał słynny „Klub 100”, zrzeszający ofiarnych fanów. To oni wyciągnęli „Pasy” z finansowego dna. Bo pomaga się wtedy, gdy jest źle, a nie gdy pieniędzy w bród.
Tak się składa, że Cracovia – w odróżnieniu od Krakowa – ma się całkiem nieźle, jeśli idzie o finanse. Klub jest poukładany jak nigdy, ma piękny stadion, a piłkarzom brak tylko ptasiego mleka (i wyników). Taka sytuacja nie skłania kibiców, by sięgać do kieszeni. Zwłaszcza gdy pieniądze mają trafić nie do klubu, ale do dziurawego jak sito budżetu miasta.
I tu leży pies pogrzebany. Kibice nie tylko widzą, że klub ma bogatego, większościowego właściciela i akcje po 400 zł mają wymiar jedynie symboliczny, ale jeszcze mają świadomość, jaki jest prawdziwy cel całej operacji.
Kiedyś modne było powiedzenie: „Pomóż milicji, pobij się sam”. Akcja sprzedaży akcji Cracovii powinna się nazywać jakoś podobnie. Na przykład: „Pomóż miastu spłacić długi, zadłuż się sam”.