Zmiany w komunikacji powinny być dokonywane ewolucyjnie, a nie rewolucyjnie. Nawet jeśli są sensowne
Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Ta mądrość dotyczy wielu ludzi, także pasażerów. Jeśli przez dwadzieścia lat ktoś dojeżdżał do pracy tą samą linią tramwajową, może zareagować nerwowo, na jej zniknięcie. Ale trudno, by się ktoś układający rozkłady jazdy musiał aż tak bardzo tym przejmować, skoro nową linią można do pracy dojechać równie szybko. Co innego, jeśli z dnia na dzień znika cała siatka połączeń. Tak się stanie w najbliższy weekend w Krakowie.
Warto przy okazji wprowadzanych zmian zapytać, co zyskujemy, a co tracimy – jako pasażerowie. Na pewno tracimy pewność nabytą przez lata podróżowania: co, gdzie, kiedy i dokąd jedzie. Całą wielka operacja pod hasłem „remarszrutyzacja” ma w efekcie przynieść skrócenie średniego czasu podróży o… 9 sekund. Czy zatem rzeczywiście trzeba było zmieniać aż tak dużo, by de facto zostało tak samo? Przypomnijmy: zniknie aż 5 linii tramwajowych (było 27, zostaną 22). Tylko 8 linii będzie jeździło po tych samych trasach z tą samą częstotliwości, za to aż 9 tramwajów całkowicie zmieni swoje trasy. To prawdziwa rewolucja. I pasażerowie, zwłaszcza starsi stracą mnóstwo zdrowia i nerwów, zanim się w tym wszystkim połapią.
Nikt nie kwestionuje faktu, że Kraków od 1999 bardzo się zmienił (z tamtego czasu pochodzi dotychczasowa siatka połączeń). Wiadomo, że otwarcie nowego torowiska na Ruczaj wymusza zmiany. Ale skala wprowadzanej rewolucji narusza spokój krakowian w stopniu dalece wykraczającym poza to, co niezbędne. Zwłaszcza jeśli zysk pasażerów ZIKiT przelicza na owe słynne już 9 sekund. A to dla nich układa się rozkłady jazdy.
Są dwie szkoły wykonywania trudnych zabiegów: raz a dobrze - zaboli, ale problem mamy z głowy lub powoli, by ból maksymalnie łagodzić. W Krakowie postawiono na kurację rewolucyjną, a nie ewolucyjną. To bardzo nie po krakowsku.