Setki, a może nawet tysiące osób przyszły na krakowski Rynek Główny na 16. już Wigilię dla Potrzebujących. Jak mało kto potrafiły docenić wyśmienity smak barszczu, zupy grzybowej i pierogów.
Spotykamy ich codziennie i mijamy obojętnie. Myślimy wtedy, że przecież sami sobie ten los zgotowali. Pisząca te słowa też jeszcze czasem tak myśli, choć wszystkie lata dziennikarskiej pracy i setki wysłuchanych ludzkich historii bardzo to schematyczne myślenie i spojrzenie na drugiego człowieka zmieniły.
Owszem, są ludzie, którzy w żaden sposób nie pozwolą sobie pomóc (choć tak naprawdę, to desperacko pomocy potrzebują, ale – jak mówią znawcy tematu – nie chcą się do tego przyznać, bo próbują ocalić w sobie resztki poczucia własnej godności). Zamiast skorzystać z noclegowni, wolą nocować na klatkach schodowych, „ogrzewać się” alkoholem i prosić przechodniów „o kilka groszy”.
Są jednak i tacy, którzy biedy, bezdomności lub skrajnego ubóstwa dobrowolnie na pewno nie wybrali. Raczej zderzyli się z brutalną rzeczywistością, chorobą, śmiercią najbliższych, utratą pracy, mieszkania... I pewnie gdyby jeszcze kilka lat temu ktoś im powiedział, że tak będzie, to by nie uwierzyli. A jednak. Przykłady długo można mnożyć.
Pewnej kobiecie w ostatnim roku zmarł mąż. Dzieci nie mieli, z dalszej rodziny też już prawie nikogo na świecie nie ma. Kobieta niedługo potem straciła też pracę – od zawsze była nauczycielką. Nowej raczej nie znajdzie, bo do emerytury zostało jej już bardzo niewiele. Oszczędności w banku zbyt wiele z mężem nie mieli – żyli skromnie, ale dobrze, uczciwie i w miłości. Teraz kobiecie nie tylko na czynsz zaczyna brakować, ale i na podstawowe potrzeby. I łez też zaczyna brakować. Nigdy nie przypuszczała, że przyjdzie na Wigilię dla Potrzebujących i że słowa wdzięczności gdzieś w gardle grzęznąć będą.
Mężczyzna w średnim wieku kilka lat temu wziął pierwszą pożyczkę. Żeby kupić coś „lepszego” do domu, bo z pensji jego i żony na „zbytki” nie wystarczało. I na rachunki ledwo wystarczało. Potem wziął kolejną pożyczkę – „chwilówkę”, bo to tylko chwilę i szybko się spłaci. Łatwo poszło, a że na duży procent? Jakoś to będzie – pomyślał. Ale nie było. Procenty zaczęły rosnąć, trzeba było wziąć kolejny kredyt, i kolejny. W między czasie żona odeszła, dzieci zabrała. Znajomi, którym był winien pieniądze, też zniknęli. Pojawił się za to komornik. I rozpacz. Bo przez jedną złą decyzję wszystko się posypało.
Inna kobieta uciekła od męża, który kochał nie ją, ale alkohol i przemoc. Inna ciężko zachorowała, straciła pracę, męża, bo odszedł, i nie ma z czego żyć i dzieci wykarmić. Jeszcze ktoś inny zachorował na depresję, ale lekarzy nie słuchał. Nagle, nie bardzo wie kiedy, znalazł się w placówce dla bezdomnych. Na Wigilię dla Bezdomnych przychodzi z radością, bo tu może poczuć rodzinne ciepło i bliskość drugiego człowieka, który też jest w potrzebie. No i te pierogi. Najlepsze na świecie. Cały rok na nie czeka…
Organizatorzy największego (prawdopodobnie) wigilijnego stołu w Europie, z restauratorem Janem Kościuszko na czele, pierogów przygotowali w tym roku aż 250 tysięcy. Ugotowali też 8 tys. litrów barszczu i zupy grzybowej. Gorące posiłki – w sumie 54 tys. porcji jedzenia (a do tego jeszcze 15 tys. paczek z żywnością i 6 tys. pierników) – były wydawane przez cały dzień, aż do zmroku. I mówią, że choć cieszą się, że mogą pomóc tak wielu osobom, to jednak smuci ich, że aż tak dużo osób tego wsparcia potrzebuje. Że każdego roku pada kolejny smutny rekord.
Patrząc na tę niezwykłą Wigilię, na której spotykają się nie tylko mieszkańcy naszego miasta, ale także osoby z bardzo odległych od Krakowa zakątków kraju, trudno nie zauważyć, jak cienka jest granica między zwykłym – choć też pełnym problemów – życiem, a dramatem biedy, która zabiera wszystko i która każe walczyć o każde następne „jutro”. Tej biedy w zabieganym świecie, łatwo nie zauważyć. By ją dostrzec, trzeba zmienić swą optykę – z wielkiego, pełnego przepychu centrum handlowego przyjść do betlejemskiej szopy. Do mizernej, cichej stajenki lichej i dostrzec tych, którzy może jeszcze niedawno mieli wszystko, a dziś czekają na kogoś, kto pomoże się im podnieść.
Dobrze więc, że z Krakowa płynie tak wielkie ciepło dla wszystkich, którzy chcą się przy nim ogrzać. Dobrze, że właściwą optykę ma pan Jan Kościuszko i wszyscy, których restaurator każdego roku do współpracy zaprasza.
Dobrze też, że są ojcowie franciszkanie, którzy co roku, razem z Caritas Archidiecezji Krakowskiej i zastępem ludzi o gorących sercach w Wigilię popołudniu, na swoje krużganki biednych i bezdomnych zapraszają, by opłatkiem się przełamać i do wigilijnego stołu wspólnie zasiąść (w tym roku u franciszkanów było ok. tysiąca osób).
Dobrze też, że są ojcowie kapucyni, którzy potrzebującego nigdy samego nie zostawią i na wigilijną wieczerzę również zapraszają, bo – jak mówił mi kilka tygodni temu o. Henryk Cisowski OFM Cap, dyrektor Dzieła Pomocy św. o. Pio – w mieście takim jak Kraków, gdzie istnieje tak wiele ośrodków pomocy i gdzie niejeden proboszcz po cichu ubogich dokarmia – nikt nie ma prawa być głodny.
W święta i w każdy inny dzień też.