Trwają konsultacje wewnątrz rządu, nie „czy”, ale „które” biblioteki likwidować w pierwszej kolejności.
W związku z katastrofalnym stanem czytelnictwa w Polsce gabinet Donalda Tuska postanowił wziąć się za biblioteki. Ale nie chodzi o list pisarzy i publicystów wzywający do zwiększenia zakupów nowych książek. Rząd zmierza w stronę „przeciwpołożną”. Zabiera się za likwidowanie bibliotek. Bo to jest myślenie praktyczne i ekonomiczne, wynikające z diagnozy sytuacji i wsłuchania się w ludzkie potrzeby. Skoro ludzie nie czytają, to po co nam tyle bibliotek? Zamiast czytać, lepiej haratać w gałę.
Oczywiście o żadnej akcji likwidacyjnej nie może być mowy. Mamy natomiast „projekt założeń ustawy o poprawie warunków świadczenia usług przez jednostki samorządu terytorialnego”. Znaczy, będzie lepiej, skoro w nazwie jest poprawa. I nowocześniej, bo dokument wydało z siebie Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji.
Samorządom faktycznie może być od tej ustawy lepiej, bo wiadomo: biblioteki z wozu, koniom (i księgowym) lżej. A jest na czym oszczędzać, bo kto to widział, żeby w jednej gminie były dwie biblioteki: publiczna i szkolna. Bizancjum i rozpusta.
A więc nie likwidacja, ale racjonalizacja. Minister Boni proponuje, by biblioteki publiczne przejęły funkcje bibliotek szkolnych. Na to minister Szumilas mówi twarde „non possumus!”. Nie żeby od razu protestować przeciw „racjonalizacji”. Po prostu zdaniem MEN to biblioteki szkolne powinny przejąć funkcje publicznych. Nie pałką należy walić w czytelnictwo, ale kijem. Mniej zaboli.
Kto wygra? Stawiam na Boniego. Nie żeby jego pomysł był lepszy. Po prostu daje więcej oszczędności, bo w bibliotekach publicznych nie działa Karta Nauczyciela. Na razie mamy pierwszą rundę za sobą, walka jest zażarta. Nic nie jest przesądzone. Poza jednym: przegra kultura i zdrowy rozsądek.