Premier zmarszczył brwi. Polska wstrzymała oddech. Los ministra Gowina zawisł na włosku…
Najpierw była tajemnicza zapowiedź wielkiej rekonstrukcji rządu. Okazało się, że chodziło o jeden fotel. I to nie ministra sprawiedliwości. Ale zaraz po odkurzeniu swego gabinetu premier - korzystając z pośrednictwa dziennikarzy - pogroził Jarosławowi Gowinowi. A potem zaczęło się standardowe „grillowanie” ministra. Wyrok w czwartek…to znaczy w poniedziałek. O godzinie 11… to znaczy …. o 15. Wreszcie jest, tak długo wyczekiwana wiadomość: minister… ocalał. Na razie.
Uczestniczyliśmy znów w spektaklu jakich Donald Tusk urządza nam wiele, zawsze według tego samego schematu: „ja rzucam piłkę, a wy za nią gońcie”. I gonią: telewizje, radia, portale, komentatorzy. Trudno zresztą, by dziennikarze lekceważyli zapowiedź w rodzaju „rozstrzygną się losy ministra”. Warto jednak pokusić się o chwilę głębszej refleksji co do natury spektaklu w jakim uczestniczyliśmy.
Premier twierdzi, że musiał przekonać się, czy jest w stanie ułożyć swoje relacje z ministrem sprawiedliwości. Tyle, że tego typu dylematy rozstrzyga się w rządowych gabinetach, w cztery oczy i podejmuje zero-jedynkową decyzję. Żaden szef rządu nie robi z tego serialu w odcinkach, zapowiadanego i komentowanego na Twitterze. To nie jest bowiem domena rozterek czy emocji. Dlaczego więc premier publicznie hamletyzuje? Chodzi o socjotechniczny zabieg, jakich Donald Tusk ma w swym repertuarze wiele. Wciąga media w grę, która służy wyłącznie realizacji jego politycznego scenariusza. Nie zmierza on do rozwiązania któregoś z problemów, przed jakimi stoi kraj, ale wyłącznie do umocnienia jego osobistej hegemonii.
Nie po to Donald Tusk skomponował sobie gabinet z ludzi, którzy „wiszą” wyłącznie na jego łasce, nie mają bowiem ani silnej pozycji w partii, ani znaczących sukcesów w dziedzinie za jaką przyszło im odpowiadać, żeby teraz musiał takich rzeczy wysłuchiwać. I to w Sejmie, przy ludziach. Przecież Gowin nie jest nawet prawnikiem! A jednak to właśnie on, jako jedyny odważył się na „publiczną różnicę zdań” z premierem. Rzecz w obecnym polskim systemie politycznym nie do pomyślenia.
Może to komuś umknęło, ale żyjemy w państwie, które co prawda ma parlament zaludniany przez setki posłów, partie polityczne, resorty, komisje, zarządy i procedury, ale w rzeczywistości cała władza została skupiona w jednych rękach – Donalda Tuska. I jest to władza, która wyłącznie komunikuje swoje decyzje.
O dziwo, nie ma z tym problemu ani PO, ani większość parlamentarna. Wszyscy się premiera słuchają. Z wyjątkiem oczywiście opozycji, ale ta jest jak wiadomo „antysystemowa”. Komentatorom systemowym też nie przeszkadza taki sposób sprawowania władzy. Przeciwnie, radzą byśmy się cieszyli z „silnego przywództwa”.
Cieszylibyśmy się, czemu nie. Sęk w tym, że nie jest ono wykorzystywane do sprawnego zarządzania państwem, a jedynie do kontrolowania własnej partii. Faktycznie, na tyle skutecznie, że została ona już w 99% sprywatyzowana. Nad tym jednym pozostałym procentem właśnie premier pracuje.