Sąd pozostawiając dzieci państwa Bajkowskich w domu dziecka uzasadnia to ich dobrem. Jednak w postępowaniu sądu brakuje logiki.
Właściwie można się było tego spodziewać. 11 kwietnia krakowski sąd apelacyjny uchylił postanowienie o ograniczeniu władzy rodzicielskiej i odebraniu dzieci rodzinie Bajkowskich, przekazując sprawę do ponownego rozpoznania w pierwszej instancji. Jednak do tego czasu dzieci pozostaną w domu dziecka.
Sąd apelacyjny uznał, że w sąd pierwszej instancji – z uwagi na popełnione błędy proceduralne – ograniczył (a tak naprawdę, to odebrał) rodzicom prawo do obrony.
Za tą lakoniczną informacją, zamieszczoną w internecie zaraz po ogłoszeniu postanowienia sądu, kryje się dramat konkretnej rodziny, konkretnych osób, w tym, niestety dzieci. Najbardziej dziwi, że właśnie tego nikt nie chce zobaczyć we właściwym świetle.
Bo cóż w praktyce oznacza decyzja sądu apelacyjnego? To między innymi stwierdzenie, że sąd pierwszej instancji popełnił jakieś błędy. Otóż, co przyznał sąd, Bajkowscy zbyt późno otrzymali opinię Rodzinnego Ośrodka Diagnostyczno-Konsultacyjnego. Na tyle późno, że nie mieli możliwości ustosunkowania się do stawianych im zarzutów.
Postanowienie sądu apelacyjnego niesie ze sobą także inne konsekwencje. Przede wszystkim to, że trzech braci jeszcze przez kilka miesięcy będzie pozostawać w domu dziecka, czyli w środowisku nienaturalnym dla rozwoju człowieka. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że dom dziecka nie jest miejscem, gdzie można przeżywać wymarzone chwile dzieciństwa i wieku dorastania. I chyba też nikt nie powinien mieć wątpliwości, że ta instytucja nigdy nie zastąpi rodziny.
Tu jednak pojawia się złowrogie słowo „dysfunkcja”, jako uzasadnienie werdyktu, który zamiast ograniczyć cierpienia duchowe trójki braci, im go dodaje. Bardzo dziwi, że wszystko odbywa się w majestacie prawa, i ma służyć – jak to pięknie brzmi w prawniczej mowie – dobru dziecka. Wątpię, czy naprawdę o nie chodzi. Bo dobro – na które sąd tak często się powołuje – zakładałoby ograniczenie do minimum traumy spowodowanej zaistniałą sytuacją. Pozostawienie chłopców na kolejnych kilka miesięcy w domu dziecka (bo wątpię, by sąd rozpatrzył sprawę w ekspresowym tempie, np. kilku tygodni) jest nieuzasadnione. Co więcej, w ich psychice na pewno pozostawi trudne do uleczenia rany. I nie pomogą im całe zastępy psychoterapeutów.
Nasuwa się pytanie, czy w sprawach rodzinnych nie powinny być możliwe do zastosowania inne procedury, przyspieszające rozpatrzenie sprawy? Dziwi również, dlaczego sąd apelacyjny nie wziął pod uwagę, że Bartosz Bajkowski, ojciec chłopców, już kilka tygodni temu złożył deklarację, że jest gotowy zrobić wszystko, nawet wyprowadzić się z domu, byle tylko wróciły tam jego dzieci. To chyba jest przejaw jego dobrej woli?
Jeśli sądowi rzeczywiście zależy na dobru dzieci, to do rozpatrzenia sprawy powinien pozwolić im na powrót do domu. Tam jest ich miejsce na świecie. Tym bardziej, że Bartosz Bajkowski, który zdaniem sądu terroryzował psychicznie swe dzieci, mieszkałby w innym miejscu. Tymczasem sądu to nie obchodzi. Coś tu wyraźnie nie gra. Niestety, „obrońcy dzieci”, uprowadzający ich w majestacie prawa ze szkoły do domu dziecka, nie biorą pod uwagę, że zamykając chłopców w instytucji wychowawczej odizolowali ich nie tylko od ojca, ale też od matki. Jeśli rzekomo zawinił Bajkowski, to czemu cierpi jego żona i matka trojga synów. Jakim dobrem wytłumaczyć to, że 10-letni chłopiec zamiast czułości matki, może liczyć, co najwyżej, na przychylność wychowawczyni z domu dziecka?
Dziwne są też zarzuty stawiane Bajkowskiemu, że kreuje się na celebrytę, udzielającego się w mediach. To chyba nieuzasadnione pomówienie. Czy wszyscy szukający w mediach ostatniej deski ratunku, w sytuacjach, gdy ewidentnie zawiódł wymiar sprawiedliwości, to też celebryci? Telewizyjne programy interwencyjne pokazują, że czasem nagłośnienie sprawy w mediach jest dla pokrzywdzonego jedynym ratunkiem. I dlatego media za Bajkowskimi stoją murem, bo - podkreślmy - sprawę znają dogłębnie i czekają na jej szczęśliwy finał, czyli na chwilę, gdy wszyscy będą mogli być "w komplecie".