… i to jest prawda. Najpierw przez lata cały swój czas poświęcałem ludziom ubogim, osobom w potrzebie.
Na własnej skórze doświadczyłem zdania Jezusa, że więcej szczęścia jest w dawaniu, aniżeli w braniu. Pomagałem i cieszyłem się szczęściem. Ale moja intuicja w poszukiwaniu ludzi w potrzebie skierowała mnie zupełnie w inną stronę. Ze wszystkich stron dociera do mnie, jak bardzo ludzie sukcesu są wykluczani z Kościoła. Powiedziałbym – ludzie biznesu. Przychodzą do kościoła i słyszą dobre rady. Ale przecież sami sobie radzą w życiu i często mają więcej doświadczeń życiowych, niż ksiądz, który wygłasza kazania. Na dodatek, ponieważ sobie radzą w życiu, czują niezależność. Nie widzą potrzeby podporządkowania się, ale chcą współpracować. Z wieloma osobami o tym rozmawiałem. Zwykle, te osoby chciały kontaktu z księdzem, ale nie na tych zasadach. Nie na zasadzie: ty jesteś maluczki, ja ci powiem, jak żyć. Chcieli kontaktu, bo przeczuwali, ze ksiądz modląc się, ma dostęp do rzeczywistości, której szukają. Cóż. Teraz jest jeszcze gorzej. Teraz wielu sprawnych ludzi już nie przeczuwa, że w Kościele jest coś ważnego dla nich. Ci ludzie potrzebują wielkiej miłości. Nie tylko mojej, ale całego Kościoła.