Aresztowano domniemanego podpalacza kościoła na Woli Justowskiej. I co z tego wynika?
W ostatnich dniach wszystkie media donosiły o aresztowaniu podpalacza drewnianego kościółka na Woli Justowskiej. Podpalenie miało miejsce w kwietniu 2002 roku. Wiadomość ta nie ucieszyła mnie. Wręcz przeciwnie. Uświadomiła mi bowiem cały szereg smutnych prawd.
11 lat, jakie minęły od tamtego bolesnego zdarzenia, to bardzo długi czas. Tylko człowiek wyjątkowo naiwny będzie uważał, że aresztowanie sprawcy to wielki sukces krakowskiej policji. Wprawdzie na razie nikt tego oficjalnie nie ogłasza, ale być może komuś za niedługo – na przykład w najbliższej kampanii wyborczej – przyjdzie do głowy podawać to jako dowód na nieuchronności kary w polskim wymiarze sprawiedliwości. To miałoby z kolei dowodzić sprawnego działania naszego państwa. Byłoby to kuriozalne wnioskowanie, ale nie takie głupoty potrafią nam wmawiać telewizyjne „gadające głowy”.
W sprawie kościoła na Woli Justowskiej mój niepokój budzi też kilka innych spraw, wynikających z zestawienia pewnych faktów. W 2002 roku młody człowiek, będący pod wpływem fascynacji muzyką satanistyczną, naśladując swojego idola, który podpalał świątynie luterańskie w Norwegii, podłożył ogień pod drewniany kościół na Woli Justowskiej. Być może wydawało mu się wtedy, że przez ten czyn przyczynia się do zaistnienia jakiegoś – jego zdaniem – dobra. W tym kontekście nie da się uciec od myśli, że wolność tego młodego człowieka została wówczas ograniczona przez jakieś siły z zewnątrz, które zło ukazały mu jako dobro. Prawdopodobnie gdyby w tym samym czasie fascynował się muzyką gospel, nie podpaliłby świątyni, która jawiłaby mu się wtedy jako miejsce modlitwy i uwielbienia miłosiernego Boga, a nie coś, co należy zniszczyć. Można zatem postawić śmiałą tezę, że zewnętrzne wpływy na człowieka mogą w ogromnym stopniu decydować o tym, kim on jest, jakie podejmuje decyzje, jaki jest jego świat wartości moralnych.
Jeśli to jest prawdą, to dalsze rozumowanie może budzić tylko jeszcze większy bolesny niepokój. Dlaczego? Z faktem spalenia świątyni można bowiem zestawić inny fakt. Otóż, wspólnota parafialna na Woli Justowskiej już ponad 11 lat czeka na odbudowę swojego parafialnego kościoła, miejsca modlitwy i wielbienia Boga. Przez te lata wierni skazani są na trudne warunki, w jakich uczestniczą w Mszach i nabożeństwach. W krypcie, będącej pozostałością po spalonym kościele, jest duszno w lecie, a zimno w zimie. Najsmutniejsze jest to, że przez te wszystkie lata wielu urzędników, nawet najwyższego szczebla państwowego, nie potrafiło znaleźć sposobu, by zaradzić duchowym potrzebom katolików z Woli Justowskiej. Śledząc zmagania parafian z bezdusznym prawem, można odnieść wrażenie, że ludzie, od których decyzji zależało wszystko, byli w pewnym momencie pod ogromnym naciskiem "kogoś" z zewnątrz.
Ileż razy było już tak, że wydawało się, iż pozwolenie na budowę nowego kościoła jest kwestią dni i nagle ktoś nie wyraził na to zgody, nie podpisał, zaprotestował. Brak dobrej woli ze strony pewnych urzędników widoczny jest gołym okiem. Ale oni, być może, swoje postępowanie widzą w kategorii jakiegoś dobra. Jakiego? Dobre pytanie. Jedno jest pewne – urzędnicy ci nie widzą tego w kategoriach dobra duchowego. Być może uważają, że nie dając pozwolenia na budowę murowanej świątyni – bo o taką starają się parafinie z Woli Justowskiej – przyczyniają się do... Właśnie, czego? Istnienia skansenu, walorów krajobrazu, spokoju mieszkańców...
Tu wypada raz jeszcze podkreślić jedną prawdę natury moralno-etycznej, a mianowicie tę, że zło nigdy nie ukazuje się człowiekowi jako zło, lecz jako dobro. Wynika to z tego, że człowiek zdrowy psychicznie chce zawsze wybierać tylko dobro. Ta zasada może być zastosowana zarówno do podpalenia świątyni, jak również do blokowania budowy nowego, murowanego kościoła. W jednym i drugim przypadku widzę działanie z zewnątrz konkretnych sił. Złych sił.