Czterech mężczyzn przeszło 520 km z Krakowa do Wiednia. To nie był wyczyn w kategoriach sportowych, lecz duchowych.
Rok temu Kazimierz Kowalcze z Jordanowa wpadł na pomysł, aby zorganizować pieszą wyprawę z Krakowa do Wiednia, czyli do miejsca, gdzie 330 lat temu wojska sprzymierzone pod dowództwem Jana III Sobieskiego odniosły zwycięstwo nad armią turecką, ratując Europę przed zalewem islamu. Od pomysłu do jego realizacji nastał czas intensywnych przygotowań. Najpierw trzeba było dokładnie ustalić drogę, którą rzeczywiście szedł Sobieski ze swoimi wojskami. Wiadomości na ten temat śmiałkowie szukali w tekstach źródłowych.
– Tworząc szlak naszej wędrówki, opieraliśmy się na diariuszach pisanych przez królewskich kronikarzy. Nawet tych w wersjach łacińskich. Chcieliśmy bowiem odwiedzić każde historyczne miejsce związane z pobytem naszego króla – opowiada K. Kowalcze. Piechurzy postanowili, że we wszystkich mijanych miastach będą sadzić lipy – ulubione drzewo Jana III Sobieskiego. – Kolejnym etapem przygotowań było więc ustalenie z lokalnymi władzami miejsca i czasu sadzenia drzew – wyjaśnia pan Kazimierz.
16 drzew pamięci
Pierwsze drzewko dzielni piechurzy posadzili 25 sierpnia (w dniu rozpoczęcia marszu) na krakowskim Salwatorze, tuż obok klasztoru sióstr norbertanek. W ciągu doby zrobili to także w Czernichowie i Lipowcu. Każdego kolejnego dnia wędrówki sadzili pamiątkowe lipy w dwóch lub trzech miejscowościach. W sumie zasadzili 13 lip w Polsce, 2 w Czechach (w Opawie i Dworcach) i 1 na Kahlenbergu. – Każde drzewko ma tablicę informacyjną, zrobioną według tego samego wzoru. Wymienione są na niej wszystkie miejscowości, w których posadziliśmy lipy wraz datami, kiedy tam przebywał Sobieski – opowiada K. Kowalcze. Sadzenie drzewek odbywało się w godzinach południowych i wieczorem. W uroczystości uczestniczyły zawsze władze miasta lub gminy i mieszkańcy. – Wszędzie byliśmy ciepło przyjmowani. Bywało, że wychodzono po nas do rogatek miasta. Na przykład w Libiążu, na granicach miasta, młodzież witała nas chlebem i solą. Fantastyczne były te spotkania z ludźmi i rozmowy na temat idei wyprawy. Często było tak, że sadzenie lipy przeradzało się w lekcję historii na żywo – opowiada piechur Grzegorz Popielarz. Każdy dzień wyprawy wyglądał podobnie. Pobudka o 6.00 rano, wymarsz o 7.00, a potem już tylko droga. I tak do godz. 19. W ciągu 12 godzin (z dwoma postojami) uczestnicy marszu przemierzali od 35 do 49 km. Aż do Czech towarzyszył im camper, który przewoził bagaże oraz sadzonki lipy. Część trasy wiodła wzdłuż ruchliwych dróg. Wtedy dzielni piechurzy niewiele mogli ze sobą rozmawiać. Podczas dwutygodniowego marszu musieli się zmagać nie tylko ze swoimi słabościami, ale także przezwyciężać niesprzyjające warunki pogodowe. – Piątego dnia, pomiędzy Rudami a Raciborzem, szliśmy w ulewnym deszczu. Byliśmy cali mokrzy. Wtedy zaczęły się nasze problem z nogami. Przemokły i zrobiły się odciski – opowiada Andrzej Adamczyk z Łękawicy k. Wadowic. Na wiedeńską wyprawę wyruszył, by w ten sposób złożyć hołd bł. Janowi Pawłowi II. – Postanowiłem wszelkie trudy, zmęczenie i odciski na nogach ofiarować, by podziękować Janowi Pawłowi II za to, co dla nas, Polaków, zrobił (a dla zjednoczenia Europy i świata zrobił naprawdę wiele) oraz prosić go o wstawiennictwo za nami – wyjaśnia.
Duchowy wymiar drogi
Marszu z Krakowa do Wiednia piechurzy nie traktowali jako wyczynu w kategoriach sportowych, lecz duchowych. Dlatego przed wyprawą byli dwa razy u kard. Stanisława Dziwisza. Za pierwszym razem prosili go o błogosławieństwo, za drugim otrzymali od niego kielich. Kardynał poprosił, by zanieśli go na Kahlenberg, do kościoła św. Józefa. – Wtedy poczuliśmy jeszcze głębszy wymiar naszej wyprawy – mówią zgodnie. – Sobieski był bardzo pobożnym człowiekiem. Codziennie uczestniczył we Mszy św. Skoro chcieliśmy uczcić wielkie zwycięstwo naszego króla, nie wypadało nie naśladować go w tej pobożności. Wyprawa rozpoczęła się więc Mszą św. w kaplicy Batorego w katedrze na Wawelu – opowiada ks. Andrzej Zemła, duchowy opiekun wyprawy. Modlitwą i Mszą św. piechurzy rozpoczynali też każdy kolejny dzień. Gdy w sobotę 7 września przybyli na Kahlenberg, poczuli radość i dumę z wypełnienia misji. Wiedzieli bowiem, że ich przemarsz przez Polskę, Czechy i Austrię wzbudził duże zainteresowanie. A o to przecież im chodziło – by przypomnieć Europejczykom postać króla Jana III Sobieskiego, którego rolę w zwycięstwie nad Turkami umniejsza się zwłaszcza w Austrii. Szli więc z odsieczą prawdzie historycznej. To nie wszystko. – Chcieliśmy przypomnieć Polakom postać Sobieskiego, który nigdy nie wstydził się swej wiary, był mądrym i szanowanym królem, a także przykładem wspaniałego męża. W kronikach są liczne zapiski świadczące, że swoje działania opierał na zaufaniu Bogu. Ta wspaniała postać z naszej historii uświadamia nam, że tylko w jedności zwycięstwo. I dlatego słowa „Victoria in Unitatis” uczyniliśmy hasłem naszej wyprawy – wyjaśnia K. Kowalcze.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się