Wybory nazywane są świętem demokracji. Referendum - takie, jak w Wadowicach - można jedynie nazwać stypą.
W wydarzeniach ostatnich tygodni trudno doszukać się jakichś pozytywnych akcentów. Referendum w sprawie odwołania burmistrz Wadowic okazało się nieważne, bo też od początku cała akcja „Inicjatywy Wolne Wadowice” nie była poważna. Co prawda, zebrano niezbędną liczbę podpisów, ale styl, w jakim prowadzono kampanię, a także argumenty podnoszone przeciw Ewie Filipiak nie mają wiele wspólnego z obywatelską troską o miasto papieskie. Tak też ocenili referendum mieszkańcy, zostając w domach.
Za łatwo, zbyt blisko do wyborów, bez racjonalnego uzasadnienia – tak można podsumować próbę odwołania władz miasta. To, co wydarzyło się w Wadowicach, jest tylko argumentem na rzecz zaostrzenia warunków, na jakich referendum można przeprowadzać, czyli ustawy przygotowywanej właśnie przez Kancelarię Prezydenta RP. A szkoda, bo przecież taka broń jest obywatelom potrzebna. I władzom samorządowym, paradoksalnie, też. Zwłaszcza tym rządzącym nieprzerwanie od początków transformacji, by „czuły na plecach” oddech mieszkańców, także między wyborami.
Sęk w tym, że obecne przepisy są niedobre (o czym najlepiej świadczy fakt, że z 10 organizowanych ostatnio referendów, tylko jedno miało wymaganą frekwencję), a pomysły prezydenta przypominają leczenie dżumy cholerą. Coś jednak z referendami zrobić trzeba – bo inaczej całkowicie zniechęcimy obywateli do uczestnictwa w życiu publicznym. Lekcja wadowickiego referendum powinna zostać odrobiona przez organizacje samorządowe i parlamentarzystów, by poprawili prawo, nie wylewając dziecka z kąpielą.