Negatywne reakcje widowni na to, co się jej prezentuje towarzyszą teatrowi od starożytności. Aktorzy i reżyserzy byli i nadal bywają obrzucani nie tylko ciężkimi słowami, ale także monetami czy zgniłymi pomidorami.
Dawno już nie doszło do tak spektakularnego protestu w sferze artystycznej, jaki odbył się 14 listopada w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej, kiedy grupa kilkunastu osób wtargnęła na scenę, przerywając studencką premierę wyreżyserowanej przez dyrektora tej placówki, Jana Klatę, sztuki Augusta Strindberga pt. „Do Damaszku”.
Powodem niecodziennego wydarzenia, które można podsumować, odwołując się do przysłowia: „dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie”, były zarówno obsceniczne fragmenty tego konkretnego spektaklu, jak i ogólne niezadowolenie z polityki repertuarowej prowadzonej przez nowego dyrektora.
Zdaniem wielu teatromanów Klata znakomicie nadaje się do kierowania awangardowymi scenami, na których można dokonywać różnorakich eksperymentów artystycznych, nawet takich, które bulwersują widownię, ale powierzenie mu dyrekcji szacownego teatru, mającego od kilkunastu lat w nazwie określenie „narodowy” było błędną decyzją.
Zgadzam się z jednym z inicjatorów protestu, dziennikarzem Witoldem Gadowski, który powiedział, że za każdą mocną prowokacją artystyczną musi stać „jakaś głębsza myśl, inteligentne interpretowanie tekstu”. Epatowanie golizną oraz imitowanie czynności seksualnych bez logicznego uzasadnienia uwłacza tradycji sceny, na której bardzo - jak na czasy, w których przyszło im tworzyć - kontrowersyjne przedstawienia tworzyli najwięksi mistrzowie reżyserii, by wspomnieć tylko Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Andrzeja Wajdę, Jerzego Grzegorzewskiego. W ich spektaklach każde wulgarne słowo czy obsceniczny gest miały swoje odniesienie intelektualne i emocjonalne.
Bardzo łatwo jest, oczywiście, wyszydzić i zwyzywać od ciemnogrodzian osoby, które okrzykami „hańba” i gwizdami przerwały przedstawienie w momencie uznanym przez nich za szczególnie ohydny. A tak właśnie odniósł się do ich protestu Klata, używając słowa „rynsztok” (w wypowiedzi dla Radia Kraków-Małopolska) i deklarując, że zespół Starego Teatru jest po tym zdarzeniu bardziej zjednoczony niż kiedykolwiek.
Można nie zgadzać się z tak skrajną formą protestu, ale jeżeli wziąć pod uwagę wszystkie niezwykle krytyczne głosy, jakie towarzyszą nowemu dyrektorowi od objęcia przezeń sceny przy ulicy Jagiellońskiej, owo mocne wejście należy potraktować jako ich logiczne zwieńczenie. Nie ma też co histeryzować, ponieważ zdecydowane, negatywne reakcje widowni na to, co się jej prezentuje towarzyszą teatrowi od starożytności. Aktorzy i reżyserzy byli i nadal bywają obrzucani nie tylko ciężkimi słowami, ale także monetami, zgniłymi pomidorami, nieświeżymi jajkami.
Mam nadzieję, że to, co stało się w listopadowy wieczór w nie tak jeszcze dawno uważanym za najlepszy w Polsce teatrze, da do myślenia dyrektorowi Janowi Klacie i wszystkim, którzy mają wpływ na oblicze sceny, która powinna być miejscem ambitnych, ale nigdy powierzchownych i prymitywnych wydarzeń artystycznych. W żadnym razie nie należy więc traktować tego protestu wyłącznie w kategoriach skandalu, ponieważ dobitnie świadczy on o żywym zainteresowaniu, jakie wykazują krakowianie losem Narodowego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej